Ciężka pobudka przed szóstą rano... Na kacu zwlekliśmy się na śniadanie, które absolutnie nie satysfakcjonowało mojego zatrutego organizmu - przypalona zupa z soczewicy i słodkie bułki... RATUNKU!!!... Ja chcę mięso!!!
Po śniadaniu taxi i jedziemy na dworzec złapać nasz autobus nad Ocean.
Olka zaczęła się bać, że naganiacz zrobił nas w balona i nigdzie nie pojedziemy, bo na stanowisku "7", z którego mieliśmy jechać, stał pusty, zamknięty, rozklekotany pojazd, przez grzeczność lub niedopatrzenie noszący nazwę autobusu.
Szybki spacer do kasy, gdzie kupiliśmy bilety, a tu niespodzianka... pusto... nie ma nikogo... No ładnie, daliśmy się nabrać. Nie chodzi nawet o kasę, ale o sam wyjazd.
Gdy wracaliśmy na stanowisko, mając nadzieję jakoś to wszystko wyjaśnić, zaczepił nas jakiś gość. Dosłownie wyrwał mi z ręki bilety, nie pytając o nic poleciał do kasy, przepisał je na nowe druczki i wysłał nas na stanowisko "8". Dobra... nie jest tak źle... Autobus na "ósemce" tylko trochę różnił się od tego z "siódemki" - podstawowa różnica polegała na tym, że był już pełny. Ola wsiadła pierwsza, żeby zająć miejsca, a ja zostałem jeszcze dopalić papierosa. Kiedy dołączyłem do mojej towarzyszki okazało się, że miejsce obok jest już zajęte. Na szczęście chwilowo tylko przez plecak a nie pasażera. Po chamsku przełożyłem bagaż na pierwsze wolne miejsce, co spotkało się z pomrukiem i dziwnymi spojrzeniami, ale obeszło się bez dyskusji. Gdy właściciel plecaka wrócił, a okazał się nim młody i sympatyczny Arab, nie protestował. Uśmiechnął się tylko i zasiadł na nowo przydzielonym miejscu.
Rozkład jazdy na Bab Dukkala jest sprawą bardzo umowną, a punktualność jakimś odległym marzeniem, więc zanim w końcu ruszyliśmy, przez autobus przetoczył się tłum sprzedawców wszystkiego - od słodyczy i przekąsek, po jakieś dziwne medykamenty, niezwykle emocjonalnie zachwalane przez "akwizytora". Kolejną fale stanowili kaznodzieje i gawędziarze, a ostatni na pokład wkroczyli inwalidzi i żebacy.
Ruszyliśmy z, mniej więcej, 40. minutowym opóźnieniem... W końcu.
Ponad trzy godziny jazdy nad Ocean, to dość jednostajny, suchy i pagórkowaty krajobraz za oknem i kilka krótszych lub dłuższych przystanków po drodze. Świat poza, dość nowoczesnym, Marrakeszem, różni się zdecydowanie od tego do czego zdążyliśmy przywyknąć: rozpadające się domy; rozklekotane samochody i wozy zaprzężone w osły; zakłady rzeźnickie na ulicy; sprzedawcy jedzenia, które już na sam widok wywołuje niestrawność (a jeśli chodzi o jedzenie, trudno mnie przestraszyć). Ogólny bałagan, ale sprawiający wrażenie, że... wszystko tu gra i jest na swoim miejscu.