2006-05-16

Po krótkim chłodzeniu ruszyliśmy dalej. Szybko przeszliśmy przez Plac i zapuściliśmy się w jedna z niekończących się uliczek, którą w końcu dotarliśmy do Place de Ferblantiers (nota bene, w przewodniku ulica zaznaczona jest prawie jak jedna z głównych arterii miasta... w rzeczywistości to wąska i dodatkowo obstawiona straganami alejka), małego skweru z altanami i kamiennymi ławkami, gorącymi tak, że ciężko było na nich usiąść.

 

Tu, niezwykły jak dla Polaka widok na niebie... bociany... dziesiątki bocianów w powietrzu i dziesiątki gniazd na wysokich murach pałacu el-Badi. Przez plac otoczony warsztatami szklarzy i kowali, doszliśmy do bramy w murach mediny i ruszyliśmy wzdłuż murów pałacu. Po kilkunastu minutach poszukiwania wejścia do dawnej rezydencji sułtanów, daliśmy spokój. Standardowo przysiedliśmy na coś do picia w maleńkiej knajpce przy murach, gdzie jedynym, oprócz nas, gościem, był leniwy kot... jak wszystkie tutejsze. Wracając spotkaliśmy jedną z kobiet malujących henna na Dżemaa el-Fna - z tych, które kilka dni wcześniej stoczyły wojnę o ozdobienie Oli. Poznała nas. Wymieniliśmy uśmiechy i pozdrowienia.

 

Błądząc wąskimi uliczkami, trafiliśmy w końcu na wejście do pałacu... de la Bahía (dosłownie: "olśniewający"). Pałac to pałac, więc nie ma co marudzić i trzeba zobaczyć. Pierwsze wrażenie po wejściu do pałacu ze skwarnej ulicy, to przyjemny chłód i cień. Cisza i spokój... Pod warunkiem, że w pobliże nie zajechał akurat autobus pełen turystów.

 

Podobno, zdaniem znawców architektury, Bahía to szczyt kiczu, przerost formy, wynaturznie tradycyjnej ornamentyki, itp. Ja nie jestem znawcą i uważam, że całkiem przyjemnie byłoby tu zamieszkać... Mając marokańską rodzinę królewską za sąsiadów, bo cześć pałacu jest zamieszkana właśnie przez nich i rzeszę służby.

 

W zasadzie w pałacu ogląda się... sam pałac. Okratowane okna, wymyślnie ozdobione drzwi, bajeczne mozaiki, które we wnętrzach uniemożliwiają robienie zdjęć, bo odbijają błysk lampy. Fantastyczne są dziedzińce-ogrody-patia (nie wiem, które słowo najlepiej pasuje), doskonale zacienione przez sam budynek i rośliny. Kolejny po Majorelle zaskakujący azyl w gorącym Marrakeszu.

 

Kolejnym miejscem z przewodnika, do którego próbowaliśmy trafić, było Muzeum Sztuki Marokańskiej - Dar si Saíd. Chyba nie będzie niczym dziwnym, jeśli napisze, że... zabłądziliśmy. To naprawdę dziecinnie proste w wąskich i całkowicie chaotycznych uliczkach tego miasta. Najlepsze jest jednak to, że zawsze gdzieś się trafi i odnajdzie. My odnaleźliśmy się nagle przed Maison Tiskiwin (Dar Tizkiwin). Dosłownie wpadliśmy na to miejsce. Robiłem zdjęcie jednego z setek tutejszych sklepów z dywanami, przed którym wystawiony towar wydawał mi się wyjątkowo dobrze dobrany kolorystycznie, kiedy przebiegająca obok grupa Francuzów, praktycznie zepchnęła nas na próg tego małego muzeum.

 

Dom Berta Flinta (postać całkowicie mi nieznana, ale wymieniana wszędzie z nazwiska, więc i ja tak czynię), pełni podwójną rolą: mieszkania i niewielkiego muzeum gromadzącego sztukę ludową, zbieraną przez gospodarza domu, podczas jego podróży po Maroku. To jedno z najdziwniejszych muzeów jakie widziałem. Wejść można w zasadzie za darmo, bo strażnik/kasjer nie przykłada się zbytnio do swojej pracy. Nie ma biletów - obowiązuje tylko symboliczna opłata. Sama ekspozycja ma charakter, jak najbardziej, domowej rupieciarni, czasem tylko opisanej, porozrzucanej po półkach w kilku pokojach. Trochę jak wizyta na strychu u dziadka. Dobry sposób na poznawanie lokalnej sztuki. Większość eksponatów można dotknąć, dokładnie obejrzeć, powąchać, posmakować... Można tu nawet przysiąść na kanapie, albo na fotelach na jasnym patio.

 

Kiedy w końcu znaleźliśmy Dar si Saíd, okazało się, że jest zamknięte. Dlaczego wszystkie muzea na świecie zamykane są w poniedziałki, a to jedno we wtorki? Taki los. Niestety już tu nie wróciliśmy.

 

Wróciliśmy za to na Dżemaa el-Fna, by na tarasie restauracji Le Marrakchi zjeść tajin i z odległości kilku metrów posłuchać wezwania na wieczorną modlitwę muezina z minaretu meczetu Quessabin. Zjawisko robiące piorunujące wrażenie. Szczególnie na obsłudze knajpy, która nagle ucichła i popadła w zadumę, by po chwili wrócić do kłótni, żartów i śmiechu.