Na ulicach Marrakeszu zobaczyć można wszelkie pojazdy: od starych gruchotów i wózków zaprzężonych w osły i konie, po najnowsze samochody wszelkich marek, nie wyłączając tych najdroższych. Królują jednak skutery. A na nich najlepiej wyglądają kobiety. Szczególnie te młodsze... Ładniejsze.
Najbardziej utkwiła mi w pamięci jedna... Prawie cała "zakryta", na supernowoczesnej maszynie, bawiąca się w czasie jazdy komórką... Inny ciekawy widok - ubrana "po europejsku" i stosownie do temperatury laska, wiezie całkiem zakrytą matkę. Kolejny motyw, powiązany z niedzielną rozmowa z Mohammedem... Dwóch młodych chłopaków jadących równolegle do siebie, rozmawia trzymając się za ramiona... Albo koleś na skuterze ciągnie drugiego, na rowerze i urządzają sobie pogawędkę na całkiem ruchliwej ulicy...
Skutery są też, oczywiście, zawsze pierwsze na światłach. Najpierw slalom pomiędzy samochodami, ciężarówkami i wozami, i przy światłach motorowerowy tłok, ogłuszająco brzęczący gdy tylko pojawi się zielone światło. Jazgot skuterowych silników miesza się z dźwiękiem klaksonów, które natychmiast po zmianie świateł poganiają maruderów stojących w pierwszych rzędach. Klaksony zastępują też często kierunkowskazy (kolejne skojarzenie z Meksykiem, gdzie kierunkowskazy służą chyba tylko ozdobie aut).
Ten pośpiech i hałas na ulicy, szczególnie w porze największego upału, kontrastuje z powolnym życiem, często zacienionych, chodników i dziesiątków kawiarni, w których turyści i miejscowi spokojnie popijają kawę z mlekiem i miętową herbatę.
Nas też herbatka uspokoiła i, tradycyjnie, ruszyliśmy spacerkiem w kierunku mediny i placu Dżemaa el-Fna. Pogoda tego dnia była cudowna. Piękne słońce i niesamowity skwar (oficjalnie 42 stopnie), czyli to, co lubię najbardziej.
Mniej więcej po 15-20 minutach Olka zaczęła marudzić, że koniecznie chce zajść do Pizza Hut, która właśnie pojawiła się na horyzoncie. Na chleb czosnkowy i sałatki. Zdziwiło mnie to, bo po pierwsze doskonale wie, że z zasady nie jadam w takich ścierwodajniach, a po drugie nie minęło więcej niż 2 godziny od słono opłaconego obiadu. Zaś apetyt Oli, właśnie przez upały, nie dopisywał. Kiedy weszliśmy do klimatyzowanej sali, jedno spojrzenie kelnera na moja towarzyszkę powiedziało wszystko. Miała dość! Nie przyznała się wcześniej, bo nie chciała marudzić, ale podobno widziała już czarne plamy przed oczami... Najwyraźniej nie każdy lubi upały.