Wtorek od rana był leniwy. Wstaliśmy i jakoś doczłapaliśmy się na francusko-marokańskie śniadanie na słodko i bez mięsa (brak tego ostatniego szczególnie mnie dobijał). Winda była oczywiście zajęta przez walizki dziadków znad Loary, więc drogę z czwartego pietra do piwnicy (gdzie mieściła się restauracja) i z powrotem, musieliśmy pokonać pieszo. Trochę mnie to wkurzało - bardziej chyba dla zasady, że nie mogę użyć windy, niż ze zmęczenia - ale musiałem się na to godzić przez cały tydzień.
Ze śniadania wróciłem do łóżka. Olka coś marudziła, ale i tak zasnąłem. Druga pobudka około południa. Już zgłodniałem, więc nie miałem nic przeciwko wypadowi na miasto w celach gastronomicznych. Wszelkie inne o tej porze odpadały, bo w Marrakeszu miedzy 11:30 a 14:30 jest, dość długa, sjesta dla urzędów, banków, muzeów, itp. Było to o tyle kłopotliwe, że kończyła się nam marokańska gotówka i nie mieliśmy pewności, czy starczy nam na obiad. Ze złudną nadzieją przebiegliśmy Ave Mohammed V w poszukiwaniu kantoru, albo banku, który wyłamałby się z tego niewygodnego dla nas zwyczaju leniuchowania. Na próżno. Daliśmy się za to zaciągnąć do kolejnego magazynu z rękodziełem. Na szczęście byliśmy tak spłukani, że mogliśmy tylko podziwiać.
Kiedy wróciliśmy na ulice, do Olki podbiegł jakiś starszy facet, uśmiechnął się, powiedział "madmoisel... coś-tam" i wręczył jej róże. Ot tak... bez powodu.
Czekając na otwarcie banków, przysiedliśmy na pierwszą tego dnia miętową herbatę. Po niej głód stał się jeszcze bardziej dokuczliwy, więc uznaliśmy, że trzeba zaryzykować. Znaleźliśmy restaurację położoną akurat między dwoma kantorami, zamówiliśmy tajin, sałatki i deser, i spokojnie, znając już lokalny zwyczaj przeciągania wszystkiego w nieskończoność, czekaliśmy na obiad.
Było juz dobrze po 15 kiedy kelner przyniósł rachunek. Ups... 200-ileś dirhamów... Mieliśmy niecałe dwie stówki. Poszedłem do bliższego kantoru, a tu... "wracam za pół godziny". OK. Pomyślałem, że właściciel przedłużył sobie przerwę i zaraz wróci. Kiedy po raz trzeci przeczytałem tę sama informacje, lekko już spięty, poszedłem do drugiego kantoru, kawałek dalej. Ola została w knajpie, pewna, że dotrzymam obietnicy i wrócę w 7 minut. Może i by tak się stało, gdyby nie kolejka chętnych do wymiany waluty i opieszałość wymieniającego.
7 minut przeciągnęło się do około godziny i już widziałem minę Olki czekającej na śmieszne kilkadziesiąt dirhamów.
...a tymczasem w restauracji kelner niecierpliwił się czekając na kasę, tak jak Olka czekając na mnie. W końcu nie wytrzymał i upomniał się o pieniądze. Nie chciał przyjąć niepełnych dwóch setek, mimo ze Olka tłumaczyła, że nie możemy wymienić, bo kantor, z niezrozumiałych przyczyn, jest zamknięty. W końcu, zdesperowana, wyciągnęła funty. Dała kolesiowi 20, ale on nie wiedział co to za pieniądze i ile są warte. Poleciał do bossa, a ten do najbliższego banku (obok zamkniętego kantoru;-). Tam zorientował się w kursie i chciał nawet oddać Oli resztę, ale biedactwo było już tak zmęczone sytuacją, że chciała się jak najszybciej stamtąd wyrwać. Zostawiła ponad stówkę napiwku i wyszła...
Gdy w końcu udało mi się stanąć twarzą w twarz z kasjerem kantoru, zrozumiałem dlaczego kolejka tak wolno malała. Elegancko ubrany facet w średnim wieku, robił jednocześnie dziesięć rzeczy, tylko przy okazji wymieniając pieniądze. Przy czym, zanim dostałem upragnione dirhamy, gość jednym (!!!) palcem wbijał w komputer dość długą fakturę... Masakra!
Opuszczając kantor czułem się po prostu szczęśliwy. Przebiegłem ulice i w kafejce na rogu zobaczyłem Olke z naszymi plecakami. Nie musze chyba mówić, że nie miała wesołej miny, a za "7 minut" trochę mi się oberwało. Ale co tam - niech ma dziewczyna "przygodę".
Wypiliśmy kolejną herbatę, obserwując przechodniów i ruch uliczny - zjawisko całkiem ciekawe.