Błądząc uliczkami suków wróciliśmy w końcu na Plac, na herbatę, sok i coś do jedzenia. Tym razem, zdecydowaliśmy się na jeden ze straganów oferujących lokalne przysmaki, których kilkadziesiąt rozkłada się co wieczór na środku placu. Wybrać jest ciężko. Po pierwsze dlatego, że wszystkie wyglądają podobnie: na stertach natki pietruszki leżą przygotowane do pieczenia kebaby, różne szaszłyki, podroby... owcze głowy... A po drugie, naganiacze nie dają się zorientować w menu i zaciągają siłą do stołu. Poddaliśmy się jednemu z nich. Ja chciałem kebaba, a Ola tylko sałatkę. Miętowa herbata miała być za free.
Gdy tylko zasiedliśmy w, improwizowanej co wieczór, "restauracji" na wolnym powietrzu, na stole zaczęły pojawiać się sterty niezamówionych dań. Od razu wydało mi się to podejrzane, bo o ile oliwki i doskonały marokański chleb, zawsze dostawaliśmy gratisowo, o tyle tutaj na stole robiło się naprawdę tłoczno. Jak zawsze z trudnościami językowymi, wytłumaczyłem kelnerowi, że chcemy tylko (!!!) kebaba i sałatkę po czym, ze skwaszoną miną zaczął luzować stół.
W międzyczasie dosiadła się do nas para młodych Francuzów. Chłopak mówił po angielsku, więc stał się naszym chwilowym tłumaczem. Zdziwił się nieco, że jesteśmy z Polski, po czym, po dłuższym namyśle, stwierdził, że stolica Polski jest... Sofia.
Kiedy w końcu zjedliśmy długo oczekiwaną kolację, rozpoczęło się, przeciągające się w nieskończoność, oczekiwanie na kelnera, któremu moglibyśmy zapłacić. Próbowałem zapłacić kucharzowi, który robił kebaby, ale ten twierdził, że jest od gotowania, a nie od przyjmowania kasy. Korzystając z pomocy tymczasowego tłumacza, zawołaliśmy kelnera, który zabrał kasę (z dużą nadwyżką) i zniknął. Po kilkunastu, może więcej, minutach, kiedy gość nie wracał, znów poprosiłem młodego Francuza o pomoc, ale ten zamiast zawołać kelnera, wytłumaczył mi, że to normalna, standardowa procedura. Europejski klient przy stole, to dobry znak dla innych turystów, świadczący o jakości "knajpy", dlatego każdego Europejczyka przetrzymuje się tak długo, jak to tylko możliwe. Taki sztuczny tłum dla celów reklamowych. Tego było już za wiele. Puściłem w saharyjską noc bardzo niecenzuralną wiązankę pod adresem kelnera i tego całego tej gastronomicznego bałaganu. Oczywiście po polsku. Tak rozbawiło kompankę naszego tłumacza, że omal się nie udławiła. Najwyraźniej polskie bluzgi są tak wyraziste, że może je zrozumieć każdy... Zostawiając nieplanowany napiwek, ruszyliśmy do hotelu.
Po drodze kupiliśmy kartki i znaczki, żeby starym burżujskim zwyczajem pochwalić się znajomym, jak to bujamy się po świecie;-)