Wyjeżdżamy wcześnie rano. Przez Pahrump i Shoshone, kierujemy się do Death Valley National Park (Park Narodowy Doliny Śmierci), leżącego na granicy Nevady i Kalifornii. Gdy przyjeżdżamy do Doliny Śmierci słońce jest już wysoko na niebie, a upał daje się nieźle we znaki. Człowiek czuje się jak na patelni. Nie ma możliwości, by uciec przed piekącymi promieniami, gdyż cienia nie uświadczysz. Zatrzymujemy się w Visitor Center w Furnace Creek, a potem przy Zabriskie Point, by podziwiać ciekawe i widowiskowe formy erozyjne skał, tzw. badlands. Nazwa punktu widokowego została nadana na cześć Christiana Brevoorta Zabriskiego - prezesa firmy Pacific Coast Borax na początku XX wieku. Miejsce to występuje także w filmie Michelangelo Antonioniego pod tym samym tytułem. Filmujemy i robimy zdjęcia, ale wkrótce upał i wysiadający z autokaru tłum turystów wyganiają nas do samochodu. Cóż, pustynia nie znosi tłumów. Nieco dalej stajemy, by popatrzeć na Artist's Palette, zbocze góry, odsłaniające minerały w różnych barwach: czerwieni, złota, szarości, czerni, brązu i zieleni. Wygląda to rzeczywiście jak paleta malarza, tyle że artystą była tu matka natura. Po Artist's Palette zaliczamy rejon Bad Water, niewielkiego jeziorka wypełnionego niezdatną do picia wodą o dużej zawartości chloru i siarczanów. Zbajduje się tu najniżej położony punkt w USA i zarazem na całej Półkuli Zachodniej (-86 m). Ponieważ jest naprawdę gorąco, jak w piekle (potem na spotkanym w Panamint Springs termometrze zobaczyliśmy, że temperatura osiągała +46 stopni w cieniu, ale gdzie na pustyni znaleźć cień?), uciekamy do klimatyzowanego samochodu aby nieco się ochłodzić i popić trochę wody. Cofamy się, a potem kierujemy się na zachód, w stronę Stovepipe Wells. Po drodze przystajemy na chwilę, aby popatrzeć na ruchome wydmy złocistego piasku. Ponieważ chcemy przed zmrokiem dotrzeć do Los Angeles, rezygnujemy z wizyty w obleganym ponoć przez turystów zamku Scotty'ego (Scotty's castle). Mijamy Stovepipe Wells i zatrzymujemy się na obiad w przytulnej i chłodniutkiej restauracji w miejscowości Panamint Springs. Za Panamint Springs droga wznosi się na odcinku kilkunastu kilometrów o ponad 1000 metrów. Co jakiś czas mija się ustawione na poboczu beczki z wodą, na wypadek, gdyby któremuś z kierowców zagotował się płyn w chłodnicy. Cały czas krajobraz iście księżycowy, nagie skały lub żwir, żadnej roślinności. Po osiągnięciu grani, droga opada stromym zjazdem w kierunku sporego słonego jeziora. W końcu dojeżdżamy do miejscowości Olancha, tankujemy i Hwy 395 kierujemy się ku Los Angeles. Spory odcinek drogi wiedzie pustynią Mojave, na której rosną kępki bylic, małe kaktusy i okazałe jukki krótkolistne, zwane tu drzewami Jozuego (Joshua trees). Po drodze mijamy cmentarzysko dużych pasażerskich i transportowych samolotów, a na obrzeżach Edwards (w pobliżu znajduje się duża baza US Air Force i lądowisko promów kosmicznych) robimy zakupy w dużym supermarkecie. Po dalszej godzinie jazdy docieramy do przedmieść Los Angeles, rozrzuconych po malowniczych wzgórzach i dolinach. Kierujemy się ku Hollywood, gdzie mamy zarezerwowany pokój w hostelu. Nie wiemy, którym zjazdem mamy zjechać z autostrady i wybieramy jeden z nich "na chybił-trafił". Okazuje się, że trafiliśmy. I to w dziesiątkę. Zjazd wyprowadza nas prosto na ulicę, przy której mieści się nasz hostel. Wprowadzamy się i w trakcie noszenia bagaży z samochodu do pokoju poznajemy grupkę studentów z Białegostoku, przebywających w L.A. w ramach programu "work & travel" i mieszkających w tym hostelu. Wieczorem spotykamy się u nich na winie. Okazuje się, że jeden z nich pracuje w Universal Studios i dostajemy w prezencie dwie wejściówki, umożliwiające zwiedzenie tego kompleksu.