Podróż Wild, Wild West... - Kalifornia - Los Angeles



Nasz dwudniowy pobyt w "mieście Aniołów" ogranicza się w praktyce do jednej dzielnicy, czyli Hollywood (bo trudno za prawdziwe zwiedzanie uznać przejazd samochodem przez Rodeo Drive, czy Malibu). W czasie pobytu kilkakrotnie przemierzamy słynną Aleję Gwiazd na Hollywood Boulevard. Ku mojemu zaskoczeniu zauważam, że "swoje" gwiazdki mają tam nie tylko ludzie kina, lecz szeroko pojętego show businessu (np. muzycy, wokaliści i kompozytorzy). Oczywiście oglądamy z daleka, znany na całym świecie napis "Hollywood", umieszczony na wzgórzach wznoszących się nad tą dzielnicą L.A. Powstał on już w latach 20. ubiegłego stulecia i do 1949 roku brzmiał "Hollywoodland". Każda z liter ma około 15 m wysokości, a napis jest dobrze widoczny z wielu punktów dzielnicy. Oglądamy także równie sławny "Chinese Theatre", obok którego widnieją utrwalone w zastygłym betonie odciski dłoni, stóp oraz podpisy sławnych aktorów, nad którymi pochyla się brązowy pomnik Charliego Chaplina. Sam zwyczaj uwieczniania w ten sposób swoich śladów powstał po tym, jak aktorka Norma Talmadge przypadkowo zostawiła odcisk buta w świeżym betonie podczas zwiedzania placu budowy. W tym miejscu kłębi się zawsze spory tłum turystów, a w jego pobliżu jest pełno sklepików z pamiątkami związanymi z filmem. Można kupić tu repliki statuetek "Oscara", plakaty filmowe, fotosy gwiazd ekranu, albumy i inne gadżety. Jeśli ktoś ma ochotę, może sobie zrobić zdjęcie ze Shrekiem, Supermanem, Batmanem, Zorro czy innymi postaciami z filmów, bowiem liczni ucharakteryzowani statyści oferują i taką usługę. Idziemy również na spacer na Sunset Boulevard (Bulwar Zachodzącego Słońca), który okazuje się zwykłą pełną samochodów ulicą, w niczym nie przystającą do swej romantycznej nazwy. Mieści się przy  nim natomiast sporo restauracji i nocnych klubów. Następnego dnia jedziemy metrem do dzielnicy Burbank, gdzie znajdują się studia filmowe Universal. Wizyta przypomina nieco pobyt w lunaparku. Oglądamy efekciarskie widowisko, oparte na kanwie filmu "Wodny świat" ("Waterworld") Kevina Costnera i Kevina Reynoldsa, pawilon poświęcony filmowi "Mumia" ("The Mummy") Stephena Sommersa, dekoracje z "Parku jurajskiego" ("Jurassic Park") Stevena Spielberga, "Apollo 13" Rona Howarda, a także pawilon pokazujący różne efekty specjalne, stosowane w branży filmowej. Ukoronowaniem wizyty w Universal Studios jest przejażdżka po terenie zabudowanym dekoracjami, wykorzystywanymi w różnych produkcjach, okraszona dodatkowymi efektami. Można zobaczyć np. rozbijający się helikopter, powódź zalewającą małe meksykańskie miasteczko, słynnego rekina ze "Szczęk", wynurzającego się z wody mijanego jeziorka, przeżyć trzęsienie ziemi na stacji metra, czy przejechać się po XIX-wiecznym, wiktoriańskim Londynie. Choć sporo w tym wszystkim kiczu i czystej komercji to na pewno warto odwiedzić to miejsce. W wielu punktach tego parku rozrywki można posłuchać zespołów, grających nowoorleańskie standardy jazzowe i muzykę ze znanych filmów. Oczywiście, na miejscu jest pełne zaplecze gastronomiczne z restauracjami, barami itp. Ponieważ pobyt tutaj zajął nam prawie cały dzień, a następnego dnia musimy opuścić L.A. rezygnujemy z jazdy do centrum, wracamy do Hollywood i cały wieczór spędzamy na tonącym w powodzi świateł i pełnym turystów Hollywood Boulevard. 

Rankiem następnego dnia opuszczamy Los Angeles. Celem naszej podróży jest Merced, gdzie mamy zarezerwowany nocleg i skąd zamierzamy pojechać do Parku Narodowego Yosemite. Szeroka, sześciopasmowa autostrada wyprowadza nas na północ. Po mniej więcej 2,5 godzinach jazdy docieramy do Santa Barbara. Na pobliskich wzgórzach wznoszą się zabudowania Mission Santa Barbara, jednego z pierwszych 21 ośrodków misyjnych założonych przez Hiszpanów w Kalifornii (pierwszym była misja w San Diego, założona w 1769 roku). Ze względu na ograniczony czas, oglądamy je tylko z zewnątrz, a przed wyjazdem z Santa Barbara pozwalamy sobie na krótki relaks na plaży. Za Santa Barbara skręcamy w prawo i wkrótce docieramy do małego, ale sympatycznego miasteczka Solvang, którego zabudowania są jakby żywcem przeniesione ze Skandynawii. Nic dziwnego, bo osada została założona w 1911 roku przez imigrantów z Danii. W mieście znajdują się liczne piekarnie, cukiernie i restauracje oferujące typowe duńskie potrawy. Na wysokim maszcie powiewa duńska flaga, a jedną z atrakcji jest kopia słynnej kopenhaskiej Syrenki, jak również popiersie Hansa Christiana Andersena. W okolicy uprawia się sporo winorośli i w wielu mijanych miejscowościach miejscowi winiarze oferują przy drodze swoje wyroby, zachęcając do ich degustacji. Niestety, z uwagi na to że siedzę "za kółkiem" omija mnie ta atrakcja. Następnymi przystankami są duże centra handlowe w Santa Maria i w San Luis Obispo, gdzie dokonujemy paru zakupów. Potem opuszczamy rejon wybrzeża i przez Shandon, Cholame i Stratford kierujemy się do Fresno. Po drodze mijamy duże plantacje orzeszków pistacjowych (o dziwo ich cena u plantatorów jest prawie identyczna z tą, po której są sprzedawane są w sklepach), sady pomarańczowe i winnice. W krajobrazie dominują łagodne wzgórza porośnięte wysoką, pożółkłą trawą a widoczne gdze niegdzie cyprysy sprawiają, że pejzaż przypomina nieco Toskanię. Przed Fresno teren robi się płaski. Gdy dojeżdżamy do tego sporego, liczącego około 400.000 mieszkańców miasta, jest już ciemno. Jemy kolację, a następnie, jadąc Hwy 99 docieramy do Merced.

I piosenka o kobiecie z L.A. : 
http://www.youtube.com/watch?v=JskztPPSJwY 

  • Los Angeles - Kalifornia
  • Los Angeles - Kalifornia
  • Los Angeles - Kalifornia