20.08.2009
Ranek jest znowu pogodny. Po śniadaniu zwijamy namiot i jedziemy na lotnisko. Czeka nas lot do Lihue, miasta położonego na najstarszej wyspie Hawajów - Kauai. Embrayerem linii Mokulele lecimy najpierw do Honolulu, skąd, po mniej więcej godzinnym oczekiwaniu, inny samolot tego samego przewoźnika zabiera nas do celu podróży (są oczywiście też loty bez przesiadki, ale kosztują znacznie drożej - nasz kosztował jedynie 79 USD). Odbieramy z wypożyczalni samochód (znowu jest to Chrysler Cruiser) i jedziemy na poszukiwanie noclegu. Dojeżdżamy do Kapaa, gdzie naszym oczom ukazuje się szyld „International Hostel”. Miejsce jest zdecydowanie nieciekawe, dom wygląda na dość zaniedbany, a właściciel za skromny 2-osobowy pokoik chce 60 USD. Nie decydujemy się. W przewodniku „Lonely Planet” czytamy o drugim, ponoć lepszym, hostelu w tej samej miejscowości (na temat pierwszego, przewodnik przytacza wypowiedź jednego z turystów : „I would better have slept in my car”). Gdy w jego pobliżu parkujemy samochód, z sąsiedniego budynku wychodzi mężczyzna, który wręcza nam ulotkę pensjonatu, który - jego zdaniem - oferuje dużo lepsze warunki za niższą cenę (jak później się okazało, był to prawdopodobnie syn właścicieli). Jedziemy zobaczyć jak to wygląda i okazuje się, że miał rację. Pensjonat „Rosewood” jest piękną wiktoriańską posiadłością, zlokalizowaną w głębi wyspy, około 7 km od Kapaa (przy Hwy 581). Jest otoczony kwitnącymi krzewami i ogrodem. Pokoje są czyściutkie i wyposażone we wszelkie wygody (lodówka, mikrofalówka, ekspres do kawy, zestaw naczyń i sztućców itp.) oprócz TV. Okolica wymarzona - cisza, spokój i piękne otoczenie. Decydujemy się spędzić tu najbliższe 5 dni, zwłaszcza że cena jest umiarkowana (50 USD + tax). Zostawiamy rzeczy i jedziemy do Kapaa. Po drodze, zatrzymujemy się na punkcie widokowym, aby popatrzeć na dwuczęściowy wodospad Opaekaa oraz zieloną dolinę rzeki Wailua. W Kapaa idziemy posiedzieć na plaży (nie kąpiemy się, bo robi się już ciemno, a fala jest spora). Robimy zakupy i wracamy do „Rosewood”. Już od pierwszych chwil pobytu zwróciliśmy uwagę na to, że Kauai jest bardzo zielona. Jest ona zresztą nazywana „Garden Island”. Inną cechą specyficzną tej wyspy są wszechobecne, spotykane na każdym kroku dzikie rajskie kury. Ot, taka ciekawostka. Później dowiedzieliśmy się, że kurczaki te nazywają się „moa” i są pod ochroną.
21.08.2009
Jedziemy do Kanionu Waimea, który Mark Twain nazwał swego czasu Wielkim Kanionem Pacyfiku. Mijamy Lihue i wjeżdżamy na Kaumualii Hwy (Hwy 50), która to droga doprowadza nas do ładnego miasteczka Waimea, skąd skręcamy na szosę prowadzącą już do kanionu. Pogoda dopisuje, jest ciepło, słonecznie, ale nie upalnie. Na odcinku do Waimea Canyon Lookout droga wznosi się na wysokość około 1100 m n.p.m. Widok na kanion zapiera dech zarówno formami ukształtowania terenu, jak i paletą barw, na którą składa się szarość i czerń skał, czerwonawe, żółtawe i brązowe odcienie ziemi, różne odmiany zieleni porastającej kanion roślinności, srebrzyste refleksy światła słonecznego, odbijającego się od strumieni i wodospadów, biel obłoków, a także błękit nieba i widocznego w dole na horyzoncie - oceanu. Nad kanionem majestatycznie szybują duże białe ptaki z długimi ogonami tzw. tropicbirds (nie wiem jak nazywają się one po polsku). Jedziemy dalej, i po kilku kilometrach zatrzymujemy się, by popatrzeć na kanion z innego miejsca. Też jest pięknie. Choć Waimea Canyon nie dorównuje rozmiarami Wielkiemu Kanionowi Colorado w Arizonie, to nazwanie go przez Twaina Wielkim Kanionem Pacyfiku jest - moim zdaniem - dość trafne. Następnym przystankiem na naszym szlaku jest Puu Hinahina Viewpoint, oferujący kolejny wariant widoku na kanion oraz dający możliwość obserwacji należącej do Hawajów wyspy Niihau, położonej 27 km na zachód od Kauai, po drugiej stronie cieśniny Kaulakahi. Niihau, stanowiąca prywatną własność i zamieszkała przez zaledwie 300 mieszkańców jest praktycznie zamknięta dla ruchu turystycznego (niektóre biura organizują jedynie przeloty helikopterem nad wyspą lub snorkeling u jej wybrzeży). Z Puu Hinahina udajemy się do Kokee State Park. Oglądamy małe muzeum przy „Visitor center”, a w pobliskiej restauracji „zaliczamy” obiad. Po obiedzie jedziemy do Kalalau Valley Lookout, aby podziwiać panoramę największej doliny na wybrzeżu Na Pali i postrzępionych grani, otaczających ją klifów. Widok jest imponujący. Biorąc pod uwagę piękno krajobrazu i różnorodne, pastelowe odcienie barw byłby on z pewnością wdzięcznym obiektem dla malarza-impresjonisty. Stoimy długo w niemym zachwycie. Gdybyśmy mieli więcej czasu, na pewno wybralibyśmy się na wędrówkę jednym z odchodzących stąd szlaków (np. do Pihea Vista lub Alakai Swamp). Aż żal stąd odjeżdżać, ale cóż… Zjeżdżamy na wybrzeże do Waimea i kierujemy się w stronę Barking Sands Beach. Niestety, utwardzona droga doprowadza nas jedynie w okolicę bazy wojskowej Pacific Missile Range Facility - dalej można podróżować jedynie pojazdem z napędem na wszystkie koła. Zawracamy i odpoczywamy na pięknej plaży Kekaha. Ludzi jak na lekarstwo, ale w pewnym momencie podchodzi do nas para, pytając czy można się tu bezpiecznie kąpać. W trakcie rozmowy okazuje się, że jest to małżeństwo z Brna, spędzające na Hawajach swój miodowy miesiąc. Przechodzimy więc z angielskiego na własne języki i wymieniamy wrażenia z pobytu na wyspach. Ponieważ zbliża się wieczór ruszamy w drogę powrotną. Zatrzymujemy się na chwilkę przy XIX-wiecznym forcie Elżbiety, zbudowanym przez Rosjan (Russkij Fort "Jelizawieta"), a na dłużej - w miasteczku Hanapepe. Oglądamy stare hawajskie stawy solne, spacerujemy po malowniczych uliczkach, idziemy na „Swinging Bridge” - niewielki kołyszący się most, zawieszony na linach nad rzeką, noszącą również nazwę Hanapepe. W miasteczku jest sporo kramików z pamiątkami, ale również i galerii oferujących sztukę z nieco wyższej półki. Jedziemy na kolację i zakupy żywnościowe do Kapaa, a grubo po zmroku wracamy do „Rosewood”.
22.08.2009
Rano jedziemy na lotnisko do Lihue. Zapisałem się na lot awionetką nad wyspą. Lecę sam, bo choć moja ślubna jest "aniołem", to nie jest fanką awiacji. Po przyjeździe okazuje się, że lot przewidziany na godzinę 10.00 został przełożony na 11.30. Jedziemy więc na pobliski brzeg morza i przez godzinę relaksujemy się, patrząc na wzburzone fale. Wracamy na lotnisko. Samolocik zabiera 5 pasażerów - ja zostaję usadzony na miejscu obok pilota. Po chwili jesteśmy w powietrzu. Zataczamy łuk nad lotniskiem, przelatujemy nad plażą Poipu, plantacjami kawy w okolicach Lihue, a następnie kierujemy się nad kanion Waimea i wybrzeże Na Pali. Mam więc okazję popatrzeć z góry na te miejsca, które zwiedzaliśmy wczoraj. Gdy przelatujemy nad górami, zaczyna padać lekki deszczyk (cóż, wznoszący się na 1.569 m n.p.m. szczyt Wai’ale’ale, z opadami do 1.270 cm deszczu rocznie, jest ponoć jednym z najbardziej wilgotnych miejsc na Ziemi). Pilot obniża nieco lot, chmury i deszcz ustępują, a oczom ukazują się pokryte bujną roślinnością góry, poprzecinane głębokimi wąwozami i opadające ku morzu strome żebra skalne. Uwagę zwracają dziesiątki wodospadów. Nadlatujemy nad najbardziej niedostępną część wyspy - wybrzeże Na Pali, którego nazwa oznacza w języku hawajskim „wiele klifów”. Wylatujemy nad błękitny, upstrzony białymi grzywaczami ocean i lecimy wzdłuż wybrzeża, podziwiając niedostępne urwiska, kolorowe nadbrzeżne skały i zagubione wśród nich małe, bezludne plaże. Coś wspaniałego! Pilot zawraca i jeszcze raz przelatujemy wzdłuż brzegu. Potem kierujemy się nad północne wybrzeże. Przelatujemy nad przylegającą do wybrzeża Na Pali od północy Kee Beach, nad złotą plażą zatoki Hanalei, wreszcie - nad największym miastem na północy wyspy - Princeville, nazwanym tak na cześć hawajskiego księcia Kuhio. W powrotnej drodze do Lihue pilot robi rundkę nad spektakularnymi wodospadami Wailua Falls. Lądujemy. Lot trwał godzinę, kosztował 130 USD, ale dostarczył niezapomnianych widoków i wrażeń. Na zakończenie - wszyscy pasażerowie, którzy złożyli zamówienie „on-line” (wśród nich i ja) otrzymali płytę DVD, nagraną w czasie lotu nad Kauai (ale niestety, nie tego lotu). W każdym razie było fajnie i taką wycieczkę gorąco polecam. Organizatorem jest firma Air Ventures Hawaii. Po podniebnych wrażeniach, ruszamy samochodem na północ wyspy. Zatrzymujemy się na obiad w centrum handlowym „Coconut Marketplace”, gdzie mamy okazję obejrzeć bezpłatny występ tancerek hula (http://www.youtube.com/watch?v=Rp5LLkJi1Lg) i muzyków, grających na ukulele (http://www.youtube.com/watch?v=AWGvo2Sk8hM). Mijamy ładny punkt widokowy na wzgórzu przy Kealia Beach za Kapaa i dojeżdżamy do Princeville. Kupujemy owoce i napoje i jedziemy do Anini Beach Park, gdzie odpoczywamy na plaży i zażywamy kąpieli. Miejsce ładne, ale jak na nasz gust, jest tu zbyt wiele ludzi. Przenosimy się więc na plażę nad pobliską zatoką Hanalei, gdzie jest znacznie spokojniej. Po orzeźwiającej kąpieli jedziemy dalej w kierunku Haena i Kee Beach, ostatniej plaży przed wybrzeżem Na Pali, do której można dojechać z tej strony samochodem. Po drodze przejeżdżamy przez kilka ładnych mostów i dolinę, w której uprawia się kolokazję. Zatrzymujemy się na chwilę na ładnej Tunnels Beach u podnóża wysokiego, skalistego, porośniętego krzakami urwiska. Spacerujemy i oglądamy dwie duże jaskinie (jedna wypełniona jest wodą). Na zakończenie, docieramy do Kee Beach, zamkniętą skalnym żebrem klifu. I tu spotyka nas miła niespodzianka. Na plaży wyleguje się sympatyczna mniszka hawajska (Hawaiian monk seal) - chroniony gatunek foki. Robimy zdjęcia i filmujemy, po czym zostawiamy ją w spokoju (Uwaga: zwierzętom takim jak foki, żółwie morskie, delfiny nie można przeszkadzać - za dotykanie można zapłacić bardzo duży mandat!). W drodze powrotnej do „Rosewood” przystajemy na chwilę i oglądamy zachód słońca przy latarni morskiej na Kilauea Point koło Princeville. Latarnia jest zbudowana na skraju kilkudziesięciometrowego klifu na małym przylądku wcinającym się w ocean. Pobliska zatoczka jest istnym sanktuarium wielu gatunków ptaków wodnych.
23.08.2009
Dzisiejszy program nie jest tak intensywny, jak w poprzednich dniach. Śpimy więc nieco dłużej, a po śniadaniu jedziemy w głąb wyspy przez gęsty, tropikalny las do Keahua Arboretum. Zostawiamy samochód na parkingu, przekraczamy wpław dość bystry i szeroki, ale płytki potok i przez godzinę spacerujemy po lesie a następnie jedziemy zobaczyć inną atrakcję Kauai - wodospady Wailua. Płynąca przez gęsty las rzeka, spada tu z hukiem z wysokości 27 m do okrągłego jeziorka u podnóża skalnego progu, a podświetlony promieniami słońca wodny pył tworzy piękne tęcze. Następnym naszym przystankiem jest plantacja kawy Kauai Coffee Co., usytuowana w pobliżu miejscowości o wdzięcznej nazwie Eleele. Dzięki poglądowym filmom, zwiedzający mogą zapoznać się z całym procesem uzyskiwania tej używki, począwszy od sadzenia i pielęgnacji drzewek, a skończywszy na konfekcjonowaniu gotowego produktu. Można tu kupić kawę oraz pamiątki, obejrzeć małe muzeum, w którym zgromadzono dawne maszyny i narzędzia używane do obróbki ziarna, przespacerować się wśród drzewek kawowca, a także dokonać bezpłatnej degustacji uprawianych na plantacji gatunków (nam np. bardzo smakowała kawa zaprawiona aromatem orzechów kokosowych i orzeszków makadamia). Z kawowej plantacji udajemy się na nieodległą Poipu Beach, jedną z najładniejszych i najbardziej nasłonecznionych plaż na Kauai. Plaża jest wspaniała, ale z uwagi na weekend jest strasznie zatłoczona. Postanawiamy wrócić tu jutro i jedziemy do uroczego, pobliskiego miasteczka Koloa. Na zakończenie dnia chcemy jeszcze odwiedzić plantację trzciny cukrowej i wytwórnię rumu pod Lihue, ale po przybyciu na miejsce okazuje się, że odbywa się tam jakaś prywatna impreza i obiekt jest dziś nieczynny dla zwiedzających. Ponieważ jest niedziela, zamierzamy pojechać na mszę do katolickiego kościoła św. Katarzyny w Kapaa, ale i tu nie mamy szczęścia - przyjeżdżamy już po zakończeniu nabożeństwa. Zostajemy jednak - jako goście parafii - obdarowani pamiątkowymi lei (naszyjnikami), wykonanymi z muszelek. Odbywamy wieczorny spacer po miasteczku, jemy kolację i wracamy do „Rosewood”.
24.08.2009
Dziś planujemy jedynie „dolce far niente”. Zgodnie z wczorajszym postanowieniem, jedziemy na plażę do Poipu. Po drodze zatrzymujemy się pod Koloa, aby zobaczyć najstarszy kościół katolicki na Kauai. Świątynia nosi imię św. Rafaela i została wybudowana w 1841 roku. Otaczają ją barwnie ukwiecone krzewy i drzewka. Kwitną hibiskusy, plumerie, bougainville, orchidee, strelicje i inne gatunki, których nazw nawet nie znam. Okolica emanuje spokojem. W zasięgu wzroku nie ma żywego ducha. Oglądamy wnętrze kościółka i jedziemy do Poipu. Przed plażowaniem zamierzamy jeszcze zobaczyć tzw. Spouting Horn Blowhole. Jest to tunel w nadbrzeżnej, lawowej formacji, zakończony otworem, przez który wtłaczana przez oceaniczne fale woda wytryskuje niczym gejzer w górę, nawet na kilkanaście metrów. Zjawisko jest najbardziej efektowne w czasie przypływu i wysokiej fali, po południu zaś odpowiednie oświetlenie powoduje, że niemal każdej erupcji towarzyszy kolorowa tęcza. Dodatkową atrakcją tego miejsca jest także to, że w wodach morskich pływa zazwyczaj wiele żółwi (też mieliśmy okazje zobaczyć kilka). Przy pobliskim parkingu usytuowany jest mały bazarek z pamiątkami, na którym kupujemy parę gadżetów. W drodze na plażę zatrzymujemy się przy vanie, z którego sprzedawane są świeżutkie krewetki, smażone w oliwie z dodatkiem czosnku. Kupujemy porcję, którą zjadamy na plaży. Są przepyszne. Tak świeżych i tak dobrze przyrządzonych nie znajdzie się nawet w najlepszych restauracjach. Kilkakrotnie kąpiemy się w czystej, ciepłej i w miarę spokojnej (rafa chroni przed wysoką falą) wodzie, oglądamy ryby i inne stworzenia (w tym sporą fokę wylegującą się na skraju rafy), spacerujemy po pięknej, piaszczystej plaży i oddajemy się słodkiemu lenistwu. Na plaży spotykamy kanadyjskie małżeństwo, które poznaliśmy w Arnott’s Lodge w Hilo. Świat jest jednak mały. Późnym popołudniem wracamy do „Rosewood”.