Po czterech dniach robimy duży skok, bo 630 km do Mazatlan. Wczesniejsze błądzenie po Zacatecas miało swoje dobre strony, bo przynajmniej poznalismy droge jak wyjechać. Pierwszy odcinek do Durango przejeżdżamy szybciej niz myslelismy. Juz zaczynamy kalkulowac, ze jak tak dalej pojdzie to bedziemy przed 16 na miejscu. W Durango czujemy sie jak na jakims filmie o blizej nieokreslonym gatunku. Co chwile przejezdza konwoj samochodow policyjnych na sygnale. Na stopniach i na platformie stoja uzbrojeni po zeby policjanci ubrani na czarno i zamaskowani jak wojownicy ninja. Na ulicy tez mijamy tak samo ubranych funkcjonariuszy. Przypomina nam sie jak nam taksowkarz Potosi opowiadal o szlakach narkotycznych, ktore przechodza przez niektore pustynne rejony kraju...
Zaraz za Durango droga zmienia sie nie do poznania. Zaczynaja sie niekoczace sie zakrety, ktore sa tak ciasne, ze wielkie ciezarowki z naczepami aby nie stoczyc sie w przepasc musza uzywac obu pasow, co bardzo spowalnia ruch w obie strony. Mijamy kilka przeleczy, najwyzsza na wysokosci ponad 3000 metrow. Pojawia sie mgla. Kaktusy ustepuja miejsca iglastym drzewom. Gdyby nie te gory, to czulibysmy sie tak jak w Polsce. 200 kilometrow takiej drogi daje nam sie obojgu we znaki. Na poczatku zatrzymujemy sie pare razy aby porobic zdjecia pieknym widokom, pozniej aby nasz blednik doprowadzic do jakiej takiej stabilnosci. Zdrowo zmeczeni dojezdzamy na miejsce dopiero na 18... i to jeszcze po zmianie czasu zyskujac jedna godzine, bo przekroczylismy strefe czasowa, a takze po raz kolejny przecielismy Zwrotnik Raka.
Wysiadamy z samochodu, a tu jak w lazni parowej 35 C i maksymalna wilgotnosc – wreszcie prawdziwy Meksyk! Na kolacje idziemy do hotelowej restauracji nad brzegiem Pacyfiku. Od morza wieje swiezy wiaterek, ktory w znacznym stopniu niweluje skutki upalu. Wkrotce zaczyna sie spektakularny zachod slonca. Czujemy sie jak na innym swiecie!
Mazatlan jest bardzo nowym miastem, a najstarsza „zabytkowa” czesc pochodzi z poczatku XX wieku. Przyjezdza sie tu w zasadzie tylko i wylacznie po to aby polezec na jednej z wielu plazy ciagnacych sie calymi kilometrami wzdluz oceanu. Niby caly swiat ogarnal kryzys budowlany, a tu na kazdym kroku czlowieka zagaduja, wrecz podstepnie podchodza, aby sie dal chociaz namowic na spotkanie z agentem od time sharing. Dla nas taka forma „inwestycji” byla zawsze kompletnie bez sensu tak czy owak, wiec uczymy sie jak szybko splawic natretow. W mig odkrywamy, ze wystarczy powiedziec, ze jestesmy z Polski, a zazwyczaj naganiacze od razu nas zostawiaja w spokoju nawet nie wyjawiajac swoich intencji. Czasem jednak niektorzy niedowierzajaco pytaja patrzac nam gleboko w oczy – z Polski jestescie, ale nie mieszkacie gdzies w Nowym Jorku? Nie! – odpowiadamy z czystym sumieniem i usmiechem na twarzy.
Coz mozna robic w Mazatlan przez kilka dni oprocz picia Margarity i patrzenia na spienione fale Pacyfiku doplywajace jak na wyscigi w rozne czesci plazy? Ano mozna sie przejadac krewetkami, gdyz miasto jest niekoronowana swiatowa stolica krewetek. A zatem Margarita i krewetki w kazdej postaci: molcajete, ceviche... a nawet pizza! Odkrylismy swietna i niedroga restauracje po drugiej stronie miasta tuz obok portu nad samym morzem, a ze mamy samochod wiec dla rozrywki przemierzamy 10-kilometrowa trase wzdluz wybrzeza tam i z powrotem. Przyjemny wiaterek od morza gasi nieco upal w ciagu dnia, a krzyk mew i nisko przelatujace pelikany dopelniaja reszty.
Po poludniu, gdy wiatr zmienia kierunek i przybiera na sile na niebie pojawiaja sie spadochrony holowane na dlugiej linie przez motorowki. Mariola sie zapala do pomyslu zobaczenia miasta z lotu ptaka. Negocjujemy cene i postanawiamy poleciec. Najpierw Mariola, pozniej ja. Oboje jestesmy bardzo podnieceni po locie – przezycie na prawde wspaniale!