4 dni spędzone na niczym pozwoliły nam naładować akumulatory. Postanawiamy wyruszyć w dalszą drogę – następny długi skok długosci 400 km do Los Mochis. Miasto samo w sobie jest jeszcze mniej szczególne niż Mazatlan, ale tu rozpoczyna swoj bieg El Chepe, jeden z najslynniejszych pociagow na swiecie. Laczy on Los Mochis z Chihuahua. Cala trasa liczy 650 km i czesciowo prowadzi przez Barranca del Cobre, najwiekszy kanion na swiecie.
Na miejsce przybywamy wczesnym popoludniem. W naszym hotelu jest agencja podrozy, przez ktora staramy sie zaaranzowac tygodniowy pobyt w roznych miejscach kanionu jak i bilety na pociag. Idziemy na zakupy i na obiad, a gdy wracamy wszystko juz jest zarezerwowane, i bilety kupione. Nasz samochod bedziemy mogli na tydzien zostawic na hotelowym parkingu. Musimy sie przepakowac bo chcemy z soba wziac tylko jedna walizke i byc gotowi na 6 rano, bo o tej godzinie wyrusza El Chepe.
Na dworcu jestesmy gdy panuje jeszcze glucha noc. Pare minut po 6 pociag rusza. Pierwsze 120 km prowadzi po rowninie, lecz pociag sie niemilosiernie wlecze. Za oknami w ciemnosciach majacza na poczatku slumsy, jakich jeszcze w Meksyku nie widzialem. Zastanawiam sie jaka jest przyczyna, ze w tak bogatych krajach jak Brazylia i Meksyk jest miejsce na takie skrajnosci. Trasa zaczyna nabierac rumiencow przed miejscowscia Temoris i na dystansie 150 km pociag wzniesie sie 2000 metrow, w najwyzszym miejscu osiagajac wysokosc 2500 m npm. Zaczynaja sie widoki, z ktorych trasa jest taka slynna. Aby miec lepszy widok stoje przy przejsciu do innego wagonu, w miejscu gdzie mozna latwo sie wychylic po obu stronach pociagu. A jest co ogladac! Pociag, to wjezdza do jednego z 86 tuneli, to wynurza sie z ciemnosci wprost na jeden z 37 mostow położonych nad przepaściami. Stosunkowo krótki pociąg ciągna 2 lokomotywy diesla. Pniemy sie teraz ostro do gory. Koła ostro zgrzytaja na ciasnych zakretach pojedynczego toru wijacego sie wzdluz skalnych zboczy. Z jednej strony pociag zdaje sie ocierac o skaly, podczas gdy z drugiej wystaje nad urwiskiem. Przez kilka godzin stoje jak urzeczony nie mogac sie oderwac od okna.
Do Creel polozonego niecale 400 kilometrow od Los Mochis dojezdzamy po 11 godzinach. Wyczyn porownywalny do Madagaskaru, z ta jednak roznica, ze tu jechalismy pociagiem pospiesznym!! Creel jest polozone na polnocnej krawedzi kanionu i w planie mamy tutaj dwudniowy pobyt. Najwieksza okoliczna atrakcja jest piekny wodospad Cusarare wysokosci okolo 50 metrow. Aby sie do niego dostac wynajmujemy samochod terenowy z kierowca. Droga jest rzeczywiscie ciezka. Pare razy przejezdzamy przez rzeke. W jednym miejscu mijamy zagrzebany po osie mikrobus, ktorego kierowca ewidentnie nie znal drogi w brod. Ostatni okolo kilometrowy odcinek idziemy pieszo. Wodospad jest calkiem okazaly i ogladamy go i z gory i od dolu. Dzis jest 31.VIII. i maja miejsce obchody dnia sw.Ignacego. Dla Indian Tarahuamara z jakichs wzgledow jest to wazny dzien i w pobliskiej miescowosci, gdzie jest malutki kosciolek pod jego wezwaniem, odbywa sie kilkudniowa fiesta. Spiewy i tance sa raczej bez ikry, co nasz kierowca tlumaczy duza iloscia alkoholu spozywana juz od paru dni a conto uroczystosci, ktore w zasadzie powinny sie zaczac dopiero dzis... Dla nas jednak jest ciekawa sama obecnosc kolorowo ubranych kobiet siedzacych na okalajacym kosciol murku zajetych soba. Tak surowo wygladajacego kosciola wewnatrz chyba jeszcze nigdy w zyciu nie widzialem. Dla nas ma to jednak wiele uroku!
Tarahumara zamieszkuja rejon kanionu od tysiecy lat. Nigdy nie zostali podbici ani przez inne ludy indianskie ani przez Hiszpanow, przez caly czas zachowujac swa odrebnosc etniczna i kulturowa. Swe domostwa buduja czesto na urwistych polkach skalnych, ktore wygladaja jak „napowietrzne wioski” z Verne’go z ta tylko roznica, ze sa zawieszone nie na drzewach, lecz na skalach. Inne wkomponowane sa w teren „pod wiszaca skala”. Duzo Tarahumara mieszka w jaskiniach. Odwiedzilismy jedna Indianke, ktora od urodzenia mieszka w jaskini od 64 lat. Podobno nawet sam gubernator stanu Chuhuahua probowal ja przekonac aby sie przeniosla do oferowanego jej domu.
Creel jest naszym najdalszym punktem podrozy. Po dwoch dniach ponownie wsiadamy do El Chepe i rozpoczynamy juz powrotna droge. Pierwszy odcinek jest krotki, bo liczy tylko 30 km. Mamy jednak dylemat gdzie wysiasc, gdyz nasz bilet podobnie jak i nasz rozklad trasy z agencji niezbyt wyraznie okresla czy mamy wysiasc na pierwszym przystanku czy na drugim. Na szczescie pociag ma dosc dlugi postoj w Divisadero, czyli na nastepnym przystanku, wiec wysiadamy ale nie oddalam sie z bagazem od pociagu, podczas gdy Mariola probuje ustalic, czy ktos na nas czeka. Ostatecznie udaje jej sie ustalic, ze wysiadamy na nastepnym przystanku, ktory jest odlegly tylko jakies 6-7 km. Wsiadamy wiec z powrotem. Pociag powoli sie wlecze i za jakies 20 minut zatrzymuje sie w wawozie, gdzie jest tylko maly drewniany podest i 2 drewniane budki po obu stronach peronu. Przystanek sie nazywa Barranca i teraz juz rozumiemy dlaczego jest napisany w nawiasie obok Divisadero, poprzedniej stacji. Ten przystanek jest zrobiony tylko z mysla o pasazerach nocujacych w jednym z dwoch hoteli polozonych na samej krawedzi kanionu. Co za miejsce!!!. „Tylko dla orlow” chcialoby sie rzec!
Wszystkie pokoje maja widok na konion, ktory w tym miejscu jest dosc gleboki. Mamy wielkie okno na cala sciane i taras. Widoki zapieraja dech w piersiach, i jakby sam krajobraz komus nie wystarczal, to zmieniajace sie swiatlo i ciemne chmury wypuszczajace strugi ulewnego deszczu i wiazki blyskawic poznym poludniem trzymaja w napieciu jak najlepszy film.
Obok nas mieszka sympatyczne malzenstwo. Jose i Arasceli pochodza z Veracruz, ale mieszkaja w Mexico City. Najpierw wymieniamy zdawkowe uwagi na temat pieknych widokow z naszych pokoi, nastepnie razem zjadamy kolacje, a pozniej jeszcze zamawiamy butelke lokalnego wina. Pomimo naszego mocno zardzewialego hiszpanskiego, udaje nam sie jednak poruszyc dosc wszechstronne tematy...
Barranca del Cobre to nie jeden kanion tak jak Grand Canyon, czy Canon del Colca, lecz jest to cala siec kanionow ktora tworzy az szesc roznych rzek. Najglebsza odnoga Barranca jest kanion rzeki Urique, ktory w najglebszym miejscu osiaga glebokosc 1870 metrow. Nasz nastepny przystanek w kanionie jest polozony w poblizu gory Cero de Galletas, skad jest piekny widok wlasnie na Barranca de Urique. Czekamy wiec kolejny raz na pociag, ktory zawsze sie spoznia. Trudno powiedziec co jest tego przyczyna – moze po prostu rozklad jazdy zostal napisany zbyt optymistycznie i nalezy go dostosowac do rzeczywistych warunkow. Przystanek Barrancas jest polozony na zakrecie wewnatrz waskiego korytarza w skale, wiec zanim zobaczymy pociag, to slychac go juz od pieciu minut gdy sapiac przeciska sie po ostrych zakretach. Z Barrancas do Bahuichivo jest okolo 40 kilometrow czyli okolo godzina drogi, ale ze stacji jedziemy jeszcze 40 minut do Cerocahui, malutkiego miasteczka, ktore powstalo jako misja jezuicka 250 lat temu. Z tamtych czasow pochodzi piekny kosciolek i klasztor, w ktorym obecnie miesci sie hotel, w ktorym zamieszkamy. Cerocahui lezy na wysokosci 1500 metrow, wiec tym razem kanion ogladamy poniekad od dolu.
Wchodzimy do hotelu Mision i kogo widzimy: Jose i Arasceli, czyli juz wiemy jak spedzimy wieczor... Tu jest o wiele cieplej niz w gornych partiach kanionu na wysokosci 2600 m. Jest juz prawie godzina 16 i wlasnie zaczela sie codzienna okresowa ulewa. Wewnatrz atrium hotelu sa rozwieszone butelki ze slodka woda, ktore przyciagaja roje kolibrow, ktore uwijaja sie wokol nich jak osy. Lataja bezszelestnie, ale cwierkaja przy tym piskliwie ozywiajac w ten sposob to senne miejsce. Wina meksykanskie nigdy nie zdobyly swiatowych rynkow i najczesciej pojawiaja sie na stole tylko lokalnie, czyli w okolicach, w ktorych powstaja. Wlasnie taka lokalna slawe zdobylo wino Mision, ktore produkowane jest w Cerocahui, a winnice znajduje sie na zapleczu hotelu. No coz, trudno nie skusic sie na buteleczke wieczorem...
Na drugi dzien rano umawiamy sie z Juanem, ze pojedziemy na koniu do pobliskiego wodospadu okolo 1.5 godziny w jedna strone. Bedzie muy tranquilito zapewnia nas Juan. Przez pierwsze 40 minut, gdy jedziemy po lakach wszystko sie zgadza, ale oto wjezdzamy do lasu, gdzie zaczynaja sie „schody”. Waska sciezka to pnie sie ostro pod gore, to opada gwaltownie w dol. 2 razy przechodzimy przez rwacy potok. Wowczas Juan trzyma nasze konie za uzde aby nie probowaly szukac lepszej drogi na wlasna reke. Konie nie sa podkute aby im sie nie slizgaly kopyta na skalach i kamieniach. W dwoch miejscach sciezka przecina sie ze stroma skala. Hmm, a mialo byc tranquilito... Gdy kon wychodzi po czyms takim pod gore to jest to jeszcze w miare naturalna pozycja, ale przy zejsciu w dol, gdy „rumak” prawie siedzi na zadzie i slizgaja mu sie kopyta na skale, to poziom adrenaliny u jezdzca sie gwaltownie podnosi. Juan, ktory ta sciezka przeprowadzil juz tysiace turystow takich jak my, stale powtarza : todo bien, tranquilito... Podchodzimy pod dosc wysoki choc waski wodospad. Wokol jest las i gory, magiczne miejsc, nasz wysilek zostal wynagrodzony. Druga atrakcja Cerocahui sa widoki z Cero de Galletas na kanion rzeki Urique, ale na szczyt wjezdzamy juz samochodem...
W Barranca del Cobre spedzilismy 6 dni, o wiele za malo aby sie z nim calkowicie zapoznac, ale wystarczajaco aby poczuc jego ogrom i charakter. Porownujac go do innych wielkich i znanych kanionow na swiecie, ten jest o wiele bardziej zielony, a dodatkowa atrakcja jest fakt, ze zamieszkaly jest przez duza odrebna grupe etniczna, jaka stanowia Indianie Tarahumara. Do Los Mochis wracamy pociagiem. Jeszcze raz spedzam kilka godzin w drzwiach wychylac sie z wagonu by jak najwiecej zobaczyc, chcac w ten sposob utrwalic sobie przesuwajace sie przed oczami widoki...