Podróż RPA Swaziland Lesotho 2001 - Powrót 1



2009-09-19

Z Afryki nawiozłem trochę różnych rzeczy do Polski, ale i tak najlepszą i najcenniejszą pamiątką będą moje wspomnienia z wielu ciekawych miejsc i przygód, jakie przeżyliśmy.

Do Polski zaczęliśmy wracać 4.12. Powrót ten oczywiście normalnym powrotem nie był, bo nie mógł być. Ja i Karol mieliśmy wykupione bilety na samolot z Johannesburga przez Stambuł do Wawy. Mały problem, że byliśmy w Kapsztadzie (około 1200 km od Joburga). Zastanawialiśmy się długo nad tym jak się dostać do miejsca wylotu, czy wypożyczyć samochód, czy jechać autobusem, czy może lecieć samolotem. Dwie pierwsze opcje wiązały się z 18 godzinną podróżą, stratą czasu i możliwości obejrzenia kilku miejsc w Kapsztadzie. Trzecia miała trwać 2 godzinki, ale za to kosztowała dwa razy więcej. Całe szczęście, że Karol wykazała się przytomnością umysłu i wypowiadając magiczne słowa "A ch.... lecimy!!!" w biurze podróży w Grahamstown zadecydowała o naszych planach. Wykupiliśmy więc bileciki i mieliśmy zaoszczędzoną prawie całą dobę na szaleństwo.

Z Kapsztadu wylecieliśmy (na szczęście, bo mieliśmy koszmarną ilość bagażu i wyglądaliśmy jak totalna rumuna: nie dość, że bagaż główny wypełniony był prawie do granic możliwości, to jeszcze w bagażu podręcznym pudełko z alkoholem, dwa plecaki, maska z rogami, bęben, torby z ciepłymi ciuchami na Polskę i inne) około 14.30 i oczywiście się alkoholizowaliśmy. Po dwóch godzinkach znaleźliśmy się znów w Joburgu i znów nie widzieliśmy miasta. Odczekaliśmy 4 godzinki na następny samolot i polecieliśmy dalej. Ale jakie to były 4 godzinki - w zasadzie 4,5 godzinki, bo Karol z Gerberosem musieli się oczywiście spóźnić na samolot. Ponieważ postanowiliśmy zwiększyć ilość naszego podręcznego bagażu o pewną ilość nadmiarowego alkoholu rpańskiego i pachnideł jakoś nam wypadła z głowy myśl o byciu punktualnym. Kiedy w końcu postanowiliśmy pójść do bramek żartowaliśmy sobie, że zaraz będą nas wołać przez głośniki: Mr. Dżondek & Ms. Budż....whatever...... I ku naszej nieukrywanej radości na schodach czekała pani i wypatrywała właśnie nas. Poinformowała, że autobus dowożący do samolotu czeka tylko na nas i już mieli nas wołać przez megafony (ale kto by się tym martwił, jak szaleć to szaleć). No i w końcu pół godziny spóźniony samolot poleciał z Joburga z nami na pokładzie (a było tak blisko żeby nie polecieć!!! - Niestety nie udało się). Po ponad 10 godzinach lotu nad Afryką, przerywanym snem znaleźliśmy się ponownie w Turcji. Lot był fajny poza ryczącym dzieciakiem. Myśleliśmy, że będzie wyło przez całą drogę. Na szczęście co jakiś czas zaczynało kasłać i jak kaszlało to było zdecydowanie lepiej, więc jednocześnie stwierdziliśmy: "lepiej niech już kaszle!!!".