Do Kapsztadu przybyliśmy w sobotę 1.12 wieczorem. Zameldowaliśmy się ponownie u Backpackersów. Następnego dnia mieliśmy wielkiego farta, bo przez zupełny przypadek trafiliśmy na targ murzyński, gdzie nakupiliśmy całą masę rzeźb, masek i innych dziwnych pamiątkowych rzeczy. Bardzo miło wspominam targowanie się z nimi o wszystko i ten ogrom różnych rzeźb, masek, materiałów, bębnów i innych rzeczy sprzedawanych przez Murzynów. Klimat nieziemski.
Pierwszym zaplanowanym miejscem naszego zwiedzania w tamtym rejonie był słynny Przylądek Dobrej Nadziei. Byliśmy bardzo ciekawi jak będzie wyglądać to cudo. Zaskoczyliśmy się wszyscy bardzo pozytywnie tym, co ujrzeliśmy. Na przylądku jest przepięknie. Cudowne miejsce, zupełnie jak z bajki. Jest tam bardzo kolorowo, superowska roślinność, oczywiście baboony, których karmić nie wolno. W zasadzie są tam dwa przylądki Cape Point i Cape Of Good Hope. Bardziej na południe wysunięty i ładniejszy jest ten pierwszy. Zakończony jest niesamowicie malowniczo usytuowaną latarnią morską. Smaczku dodaje oczywiście to, że miejsce to jest położone na całkiem niezłych skałach. Wszędzie krążą dziwaczne ptaki i aż się przyjemnie człowiekowi robi oglądając tak piękne miejsce. Można tam spędzić co najmniej jeden dzień podziwiając krajobraz. Po drodze na przylądek mija się dwa krzyże postawione przez Bartholomeu Diasa i Vasco Da Gamę (oczywiście odnowione).
W drodze powrotnej pojechaliśmy do miasteczka, gdzie zamieszkały sobie pingwiny. Ja byłem zachwycony możliwością tak bliskiego przyjrzenia się zwierzątkom. Żyjątka te jakiś czas temu wypłynęły z Antarktydy na krze lodowej i niestety nie mają już teraz możliwości powrotu. Przystosowały się więc do klimatu i żyją wśród skał. Bardzo śmieszne są to zwierzątka (choć nie wszyscy uczestnicy zgadzają się ze mną), szczególnie jak kichają. Słodziutkie. I na dodatek na ulicach poumieszczano znaki uwaga na pingwiny, tak na wszelki wypadek jakby się taki stworek zapałętał do miasta.
W okolicach Kapsztadu odwiedziliśmy również winiarnię, gdzie oczywiście nie obyło się bez degustacji i zakupów.
Kapsztad, jako miasto bardzo mi się podobało. Niesamowity widok tworzą bardzo wysokie wieżowce razem z wysokimi górami w tle, szczególnie z bardzo dziwną Górą Stołową -jak sama nazwa wskazuje przypomina ona stół. Na górę tę wjechaliśmy kolejką linową, która powoduje małe zdenerwowanie, bo oprócz tego, że się wznosi w dosyć szybkim tempie to jeszcze w tym czasie wykonuje półtora obrotu. Wrażenie jest przedziwne, to znaczy jest się pewnym, że zaraz poleci się w dół, a nie do góry. A widoki z Table Mountain są cudowne: na miasto, na ocean, na inne góry, na Przylądek Dobrej Nadziei, na Robben Island (ta, na której więziony był Mandela).
W Kapsztadzie zajmowaliśmy się również zwiedzaniem sklepów i knajp, degustując piwo i inne dobre napoje. A wieczorkiem byliśmy ponownie w "kulturalnej restauracji". Tym razem Karolowi udało się nie spowodować wypadku z winem i mogliśmy spożywać w całości buteleczki. Innego natomiast wieczorka podążyliśmy do knajpy, gdzie śpiewał sobie jakiś gościu i grał na gitarze. Ponieważ bardzo nam brakowało ruchu postanowiliśmy trochę przy tym poskakać. To był jednocześnie ostatni wieczór w RPA, więc nie żałowaliśmy sobie piwka. I kiedy rozbawiliśmy się na dobre pan śpiewak sobie poszedł. To my też poszliśmy wyśpiewując na przeróżne sposoby z Piotrkiem piosenkę: "Łapy, łapy, cztery łapy, a na łapach pies kudłaty".