Lesotho jest malutkim górzystym krajem otoczonym ze wszystkich stron przez RPA. Zamieszkuje go około 2 mln ludzi. Większość mieszkańców Lesotho pochodzi z plemienia Basotho i mówi językiem seSotho. Stolicą kraju jest Maseru, zamieszkane przez około 300 000 ludzi. W całym kraju można spokojnie płacić rpańskimi randami, przeliczanymi zawsze i odgórnie w stosunku 1:1. Ichniejszą walutą jest maloti. W zasadzie to kwestie pieniężne są tu niezbyt ważne jeśli przebywa się w tym kraju trochę ponad jedną dobę. Tyle właśnie czasu tam poświęciliśmy i bardzo wielka szkoda, że tylko tyle, bo warto tam posiedzieć dużo dłużej. Stolicy kraju nie udało nam się obejrzeć, ale doświadczeni widokiem Mbabane w Swazilandzie postanowiliśmy sobie odpuścić.
Piszę, że kwestie pieniężne nie są ważne, bo w rejonie, w którym mieliśmy okazje przebywać miejsca, w których można byłoby użyć do płacenia można policzyć na palcach rąk i nóg. A o użyciu karty płatniczej można spokojnie zapomnieć. Wjeżdżając do Lesotho w Quacha's Nek i wyjeżdżając kilkanaście kilometrów za Moyeni (Quithing) natknęliśmy się tylko raz na coś, co w naszym odczuciu możnaby uznać za miasto - było to właśnie Moyeni. Tam też weszliśmy do sklepu, gdzie oświetleni przez światło z lampki na butlę gazową zrobiliśmy jedyne zakupy w Lesotho: Sprite i piwo. I dzięki temu mogliśmy zobaczyć jak wyglądają pieniądze lesothańskie. Byliśmy niezłą atrakcją turystyczną.
Przejechaliśmy całe miasteczko wzdłuż (bo wszerz się nie dało ze względu na brak takiego pojęcia) w poszukiwaniu otwartego sklepu, aż w końcu udało się go odnaleźć. Byliśmy jedynymi białymi, więc z uczuciem bycia zielonym ufoludkiem dokonaliśmy wejścia do sklepu bez butów (zresztą nie odbiegaliśmy tym od tamtejszych norm i ludzi), a dlaczego bez butów o tym też będzie później. Dziwiło mnie strasznie dlaczego w tym "gigantycznym" mieście jest tak strasznie dużo sklepów z meblami... I dziwi do tej pory. Klimacik w miasteczku był niezły. Wszyscy zgromadzeni byli przy tej jednej głównej ulicy, a jak się zatrzymaliśmy to chmara dzieciaków obległa samochód i prosiła o słodycze i pieniążki..... i przypatrywała się ufoludkom.
Wracając jednak do początku.... Wjechaliśmy do Lesotho dosyć późno, bo około 17 godziny. A wszystko przez bardzo dobrze utrzymaną międzynarodową drogę łączącą RPA i Lesotho. Droga ta polegała przede wszystkim na braku asfaltu, podjeździe pod górę, niezłą górę, bo na około 2000 m npm i wielu przeszkodach. Trasa była niesamowicie malownicza, piękne, wysokie góry, cudowna słoneczna pogoda, cieplutko - w końcu cieplutko, bo wyjeżdżając z Durbanu lało. W każdym razie żyć - nie umierać.
Największą przeszkodą był przejazd przez rzeczkę. Droga była, ale pod rzeczką. A most dopiero budowali. Całe szczęście mieliśmy "terenową" Toyotę Tazz, która była bardzo dzielna. Wysiedliśmy z samochodu i najpierw nogami zbadaliśmy dno rzeczki (drogę) i po usunięciu kamulców jadąc kołami dokładnie tam, gdzie postawiłem nogę Piotrek dzielnie zdobył drugi brzeg. A już myśleliśmy, że na tym skończyła się nasza droga do Lesotho (30 km przed granicą). Dalsza droga miała na celu przede wszystkim wznieść się pod górę i zapewnić nam trochę ruchu. Oznaczało to cokilkusetmetrowe wędrówki przed samochodem w celu usunięcia kamieni z drogi, bo byliśmy aż tak "wysoko zawieszeni".
I tak sobie jechaliśmy i szliśmy przez 30 km pod górę wśród cudownego krajobrazu otaczającego tą międzynarodową drogę. Tuż przed granicą w czasie małego odpoczynku z powodu zmęczenia sprzęgła zatrzymali się przy nas ludzie, pytając, czy mamy gdzie spać w Lesotho. Ponieważ z założenia chcieliśmy się przespać gdzieś na dziko w jakiejś wiosce ucieszyliśmy się, gdy nas zaprosili do siebie. Na kolanie narysowali mapkę jak dojechać do miejsca, gdzie będą na nas czekali. No i umówiliśmy się tam. Nie było to daleko, może z 15 km za granicą i jeszcze 5 km do granicy, czyli naszym tempem 3 godzinki. Jechaliśmy dalej dzielnie do granicy. A tu porządna granica: buda, szlaban, polna górska międzynarodowa droga, 3 osoby (policjant, celniczka i jakaś młoda murzynka).
No i się dziwią, co to za okazy ich odwiedziły. Dobrze, że chociaż po angielsku mówili. Okazało się, że kraju POLSKA nie ma na liście krajów, których obywatele potrzebują wizy, ale nie ma nas też na liście tych, co nie potrzebują. Całe szczęście, że byli bardzo mili, powiedzieliśmy, że jesteśmy z Europy. Oni, że znają Papieża i jeszcze nas uświadomili, że ci napotkani ludzie to misjonarze, bo wcześniej zupełnie nie wiedzieliśmy co to za jedni (byli biali). Wpisali nam pozwolenie na wjazd na 7 dni. Powinno było wystarczyć na pokonanie naszym terenowym samochodem tych urozmaiconych dróg. Droga w Lesotho w dalszym ciągu pełna była miłych niespodzianek. Jednocześnie szukaliśmy według mapy długopisowej miejsca spotkania. Wszędzie po ulicach chodzili ludzie, co kawałek stała sobie chatka słomiano-gliniana, a miejscami przy drodze były na domkach napisy: Coffee Shop i Cafe. Jakoś tak, nie wiem dlaczego bardzo mi to przypomniało Amsterdam. Może dlatego, że zapach unoszący się w okolicy był taki sam (palonej trawy).
W końcu dotarliśmy na miejsce. Czekała nas przeprawa przez Orange River. Samochód zostawiliśmy w wiosce i zapakowaliśmy się na łódkę. Dopiero później usłyszeliśmy, że poprzednia przeprawa przez nieźle rwącą rzeczkę zakończyłaby się o mały włos tragedią, bo urwał się uchwyt na wiosło (jakkolwiek się to fachowo nazywa), no i wyzwaniem było wtedy pokonać Pomarańczową Rzekę.
Na drugim brzegu czekali nasi znajomi w wyładowanym po brzegi zdezelowanym starym Land Roverze. Częściowo w kabinie, częściowo na pace ruszyliśmy w dalszą drogę. Znów był cudowny zachód słońca.
Mało oczy mi nie wyszły z wrażenia jak podjeżdżaliśmy po górę. A po drodze jeżdżący na koniach i osłach pasterze, ganiający kozy i owce. Są niesamowicie zwinni. Wskakują i zeskakują z koni w mgnieniu oka,, jednocześnie łapiąc taką kozę i przerzucając ją na drugą stronę drogi.
No i dojechaliśmy. Jakieś 3 km od miejsca porzucenia samochodu wgłąb i do góry Lesotho. Całkowite odludzie. Tu mieszkają misjonarze. W okolicach sporo chatek, ale biedę straszną widać z daleka. Ugościli nas kolacją, jakąś kiełbasą z antylopy i czegoś tam jeszcze, pogadaliśmy trochę i poszliśmy spać. Ponieważ ani ja, ani Karol nie jesteśmy uparci (zresztą Piotrek też), więc stanowczo wyparliśmy się możliwości spania na łóżku (i wcale nie spaliśmy dobrowolnie w samochodzie) i spaliśmy na podłodze (Piotrek z Olgą na łożu małżeńskim...). Fajny był kibel....bez drzwi, tylko zasłonka - smrodozdecydowanieprzepuszczalna.....
Raniutko obudziliśmy się i zjedliśmy wspólne śniadanko. Po czym nasz gospodarz zorganizował nam przewodnika, który oprowadził nas po okolicach. Wycieczka była niesamowita. Mieliśmy okazję poznać z bliska życie ludzi na lesothańskiej górskiej wsi. Chodziliśmy po chatkach, zaglądaliśmy do środka, do kuchni, do zwykłego mieszkanka, do chatki pasterzy. Patrzyliśmy jak orają, jak żyją na codzień. Niezłe.