Po krótkim porannym spacerze po Huesce stwierdziliśmy, że to nic specjalnego - ot, zwykła mieścina - i ruszyliśmy o 8.56 pociągiem do Canfranc (7.40€). Widoki za oknami były bardziej niż zachęcające do wędrówki po górach.
Na miejscu zastaliśmy plany budowy ogromnego dworca, kilka domów i garść sklepów. Szczęśliwie udało nam się tam dostać dwie ostatnie jeszcze zaplombowane butle Camping Gaz (10.85€ za 450g), do tego jakiś chleb, woda i możemy jechać dalej autobusem o 14.45 do Astún, które zgodnie z naszymi przewidywaniami okazało się mekką sportów zimowych. Dwa hotele, pełno wyciągów i piękne widoki naokoło.
Stamtąd dość stromą ścieżką na przełęcz Puerto de Astún i dalej w dół do sąsiedniej doliny. W sumie planowaliśmy iść na inną przełęcz, ale coś nam się drogi pomyliły. Uczucie "nie wiem zbytnio jak iść dalej, ale i tak wokoło jest zajebiście" towarzyszyło nam jeszcze parę razy w czasie tego wyjazdu.
Na przełęczy okazało się, że ścieżka, którą mieliśmy schodzić, pragnie najwyraźniej pozostać niezauważona i pozostało nam jedynie zejście na dziko wśród koni, krów i jakiegoś przypominającego orły ptactwa. A całe to dobrodziejstwo fauny na wysokości 2000m n.p.m. Kiedy w końcu koło 20 rozbijaliśmy namiot prawie w korycie (chwilowo wyschniętej) rzeki było cholernie zimno. I jeszcze palnik odmawiał posłuszeństwa.