Podróż Pireneje
Odprawa na niemieckim lotnisku Berlin-Schönefeld wyjątkowo (jak na Rzeszę zwłaszcza) niezorganizowana. Około 30 pracowników na widoku, a czynny jedynie jeden punkt kontroli bagażu podręcznego. I jeszcze żadnego "proszę", "dziękuję", a o "miłej podróży" nie ma w ogóle co marzyć. W końcu o 13.50 wylecieliśmy do Barcelony.
A tam niestety pochmurnie. Niby 25 stopni, ale ciemne chmury i chwilami kropi. Oczywiście na bagaże trochę poczekaliśmy, prawie mnie to zaczęło denerwować, ale przypomniałem sobie w jakim kraju się znajduję i tylko mruknąłem pod nosem "mañana".
Po chwili błądzenia znaleźliśmy w końcu stację kolejki/pociągu/tramwaju i dojechaliśmy na dworzec Sants (2.5€) w towarzystwie 20-letniego Brada Pitta. Niestety, niespecjalnie było jak zrobić mu niepostrzeżenie zdjęcie i nie został on uwieczniony.
Dalej autobusem o 19.30 do Huesca (15.18€). Autobus, wiadomo, europejskiej klasy, więc śpi się wygodnie. A za oknem wszystko - od krajobrazów, autostrad (krajobrazów autostrad?) do parkingów - przypomina mi Portugalię. Prawie, że łezka w oku.
W końcu o 23.50 lądujemy w Huesca i śpimy pod zamkniętym dworcem. Generalnie spokój, jedynie koło 2 w nocy mijała nas grupka wracających po treningu z boiska Hiszpanów (lub może raczej - Aragończyków).
Po krótkim porannym spacerze po Huesce stwierdziliśmy, że to nic specjalnego - ot, zwykła mieścina - i ruszyliśmy o 8.56 pociągiem do Canfranc (7.40€). Widoki za oknami były bardziej niż zachęcające do wędrówki po górach.
Na miejscu zastaliśmy plany budowy ogromnego dworca, kilka domów i garść sklepów. Szczęśliwie udało nam się tam dostać dwie ostatnie jeszcze zaplombowane butle Camping Gaz (10.85€ za 450g), do tego jakiś chleb, woda i możemy jechać dalej autobusem o 14.45 do Astún, które zgodnie z naszymi przewidywaniami okazało się mekką sportów zimowych. Dwa hotele, pełno wyciągów i piękne widoki naokoło.
Stamtąd dość stromą ścieżką na przełęcz Puerto de Astún i dalej w dół do sąsiedniej doliny. W sumie planowaliśmy iść na inną przełęcz, ale coś nam się drogi pomyliły. Uczucie "nie wiem zbytnio jak iść dalej, ale i tak wokoło jest zajebiście" towarzyszyło nam jeszcze parę razy w czasie tego wyjazdu.
Na przełęczy okazało się, że ścieżka, którą mieliśmy schodzić, pragnie najwyraźniej pozostać niezauważona i pozostało nam jedynie zejście na dziko wśród koni, krów i jakiegoś przypominającego orły ptactwa. A całe to dobrodziejstwo fauny na wysokości 2000m n.p.m. Kiedy w końcu koło 20 rozbijaliśmy namiot prawie w korycie (chwilowo wyschniętej) rzeki było cholernie zimno. I jeszcze palnik odmawiał posłuszeństwa.
Obudziły nas koło 7 dzwonki i odgłosy przeżuwania trawy krów, które otoczyły namiot. Nie ryzykując starcia spakowaliśmy się w namiocie i niestety pod chmurami ruszyliśmy w dalszą drogą. Szczęśliwie niedługo się trochę przejaśniło i udało nam się zobaczyć wierzchołek Midi d'Ossau, który, jak się okazało, cały czas nad nami górował.
Po niecalych 4 godzinach wędrówki stanęliśmy na przełęczy Col de Peyreget. Tam rzuciliśmy wory za jakiś głaz i, już na lekko, skoczyliśmy na pobliski szczyt Pic de Peyreget, z którego rozciągał się wspaniały widok na pobliskie dolinki.
Potem, schodząc do Refuge de Pombie, wykąpaliśmy się jeszcze w jednym z napotkanych jeziorek korzystając z jeszcze gorącego słońca. Odświeżeni zeszliśmy do schroniska, z którego był doskonały wieczorny widok na masywny szczyt Midi d'Ossau. Koło schroniska rozbiliśmy namiot i po sutym obiedzie (nawet z deserem) udaliśmy się na spoczynek. Zaskakująco późno, bo koło 23.
Wstaliśmy chwilę po 7 i po sutym (jak się nosi na plecach jedzenie na 2 tygodnie, to następuje redefinicja słowa 'sutym') śniadaniu ruszyliśmy 700 m w dół w stronę szosy. Stamtąd dalej długim podejściem na Col du Lurien (2342). Po drodze, jeśli się obrócić, można było zobaczyć jeszcze Midi d'Ossau, pod którym spędziliśmy poprzednią noc. Stamtąd przez Passage d'Orteig (2498) dość eksponowanym przejściem (a odczuwaną ekspozycję dodatkowo zwiększał wór na plecach) z całkiem niezłymi widokami do Refuge d'Arrémoulit (2305).
Schronisko jest pięknie położone nad niewielkim jeziorem, po którym można sobie popływać żagłowką. Jest to dość zaskakujące, biorąc pod uwagę, że wszystkie materiały i zapasy trzeba tam chyba dowozić helikopterem.
Poranek jak zwykle tak rześki, że się nie chce z namiotu wychodzić, ale w końcu jakoś po 9 ruszamy z myślą, żeby zapamiętać Refuge d'Arrémoulit jako jedno z najpiękniejszych miejsc noclegowych. Droga wiedzie przez przełęcz Collado del Arriel (2448), na której urządziliśmy sobie dłuższy postój, a potem zejście do Refugio de Respomuso.
Zejście niestety dość kamieniste, a przez to męczące. Do tego słońce smaży, więc ucieszyliśmy się gdy wreszcie stanęliśmy pod położonym nad sztucznym jeziorem schroniskiem. Nie wolno rozbijać namiotów bezpośrednio przy schronisku, wiec byliśmy zmuszeni odejść na jakieś 10 minut drogi. Po rozbiciu namiotu i obiedzie powrót do schroniska w celach higienicznych. Po wzięciu zimnego prysznica odczułem impuls do ścięcia kudłów. Dłuższe (a szczególnie półdługie) pióra w górach to niepotrzebna męczarnia. Aż strach pomyśleć co by było w Himalajach.
Zostawiłem jednak tę sprawę na później, a wieczór spędziliśmy przy butelce miejscowego (firmowanego nazwą schroniska) wina za 5.50€. Nie ma to jak butelka czerwonego wina w schronisku na 2200. Udało nam się nawet załapać na obiad, gdyż do naszego stołu dosiadł się jakiś zmanierowany Francuz ze swoją panną. Coś musiało mu być wyraźnie nie w smak, bo tacę z obiadem chciał odnieść praktywnie nie ruszoną. Szczęśliwie moja czujna reakcja ("Excuse me, you're not going to eat this?") uratowała sytuację i zapewniła nam niezły posiłek.
A w schroniskach tutaj średnia wieku koło 40-ki. Dużo małżeństw z dziećmi, par pod 50-kę. Zupełnie inny przekrój wiekowy niż u nas.
Ruszyliśmy o, jak zwykle rześkim, poranku koło godziny 9 spod Refugio de Respomuso w kierunku przełęczy Collado de la Faixa. Po drodze spotkaliśmy dwójkę Polaków idących od M.Śródziemnego do oceanu (z tym, że końcówkę do San Sebestian planują pokonać stopem, ale i tak to jest kawał gór do przejścia). Dali nam kilka rad (jak się okazało później, w większości bezużytecznych, a niektóre były wręcz mylące), my im trochę mniej i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.
Po dość długim podejściu (co staje sie już normą) stanęliśmy w końcu na Collado de la Faixa (2664), gdzie porzuciliśmy plecaki i skoczyliśmy na nasz pierwszy trzytysięcznik - Gran Facha (3005). Podejście dość skalista, ścieżek prowadzących na szczyt cała masa i łatwo się wplątać w jakiś III-kowy teren, jeśli się wybierze złą drogę. Ze szczytu można było zobaczyć jak ogromne to są góry, choć naszym oczom ukazał się jedynie ich wycinek.
Ze szczytu zeszlismy do przełęczy, skąd, już z plecakami, dalej do Refuge Wallon (1845), lądując znów (po dniu w Hiszpanii) po francuskiej stronie. Przy końcu zejscia zaczęło kropić i słychać było gdzieś burzę, ale dotarliśmy do schroniska we względnie suchym stanie i konsumując obiad podziwialiśmy chmury przewalające sie za oknami.
Ostatnim punktem wieczoru było w końcu ścięcie mych kudłów przez Kornelię jakimiś tępymi nożycami do cięcia aluminium już przy zapadających ciemnościach. Efekt okazał się być nawet zadowalający, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę warunki.
Wstaliśmy jak zwykle trochę po 7, szybko się zwinęliśmy, śniadanie w schroniskowej kuchni i w dół. Szczęśliwie schodząc wylądowaliśmy między chmurami i słońce nas nie przypiekało. Na dole w Pont d'Espagne (ok. 1500) nie można dostać żadnego chleba (a tego nam najbardziej brakowało), ale i tak ruszyliśmy stamtąd w górę, w kierunku schroniska Refuge des Oulettes de Gaube (2151). Po drodze minęliśmy Lac de Gaube - jezioro, które pod względem przyciąganych tłumów przypomina Morskie Oko. A każdy z bagietką, której nam tak brakowało...
W schronisku tłumy i nawet dwójka Polaków. Świeżo ruszyli, dopiero dwa dni na szlaku. Zaraz po wejściu do schroniska są specjalne szafki na buty górskie, w których nie wolno się poruszać po obiekcie. Z innych wieści, w tym francuskim schronisku "se habla español de puta madre".
Rano pogoda nie prezentowała się zbyt wyjściowo. Mimo to zwinęliśmy namiot i do schroniska na śniadanie. Wygoniono nas jednak stamtąd szybko, bo o 8 je zamykają (sic!). Udało nam się jednak zorganizować 3 skibki chleba i pomarańczę.
Przy wciąż niepewnej pogodzie pokonaliśmy podejście na Hourquette d' Ossoue (2734), skąd prowadzi prosta ścieżka na Petit Vignemale, z której jednak ze względu na niekorzystny pułap chmur nie skorzystaliśmy. Zeszliśmy szybko do Refuge Baysellance (2641), gdzie po sycącym drugim śniadaniu kontynuowalismy strome zejście do wsi Gavarnie. W międzyczasie się "rozpogodziło", czyli znów zaczęło nas prażyć słońce. Szczęśliwie, końcowy odcinek przejechaliśmy stopem na tylnym siedzeniu (w trójkę wraz z plecakami) jakiegoś Alfa Romeo 145.
A na dole w Gavarnie wyżerka - bagietki, świeże owoce i wino. Sama wieś jest super - zadbane domki, kawiarnie, a wieczorem, mimo iż mieścina turystyczna, cisza i spokój. Główną ulicą w pewnym momencie przegalopowało małe stadko koni schodzących na noc z pastwiska. W miasteczku znajduje się kościół św. Jakuba (znanego szerzej jako San Tiago, ten od Compostelli), który jest jakos z Gavarnie powiązany.
Namiot rozbiliśmy na polu namiotowym ze świetnym widokiem na Cirque de Gavarnie.
Dzień IX - Brèche de Roland 2008-07-25
Rano po doskonałym, drobnomieszczańskim wręcz, śniadaniu (świeże bagietki i owoce) ruszyliśmy jak zwykle koło 9.30. Celem pierwotnie było Brèche de Roland i nocleg w schronisku u jego podnoża. Już sama droga była nie dość, że malownicza, to jeszcze udało nam się spotkać świstaka (o które, jak się później okazało, w Pirenejach nietrudno). Jednakże widoki rozpościerające się z okolic schroniska były po prostu niezrównane.
Plany jednak uległy zmianie, gdyż do schroniska dotarliśmy przed 15, więc szykowanie sie do noclegu było pozbawione sensu. Postanowiliśmy więc przejść przez Brèche de Roland (2804) na hiszpańską stronę i dojść do Refugio de Goriz (2160).
Brèche de Roland jest to 40-metrowa przerwa w ogromnym (100m wysokości) kamiennym murze stanowiacym granicę między Hiszpanią, a Francją, którą, według legendy, wyrąbał Roland (tak, ten z "Pieśni o Rolandzie") nieskutecznie próbując zniszczyć swój miecz Durandal.
Ostatecznie po przedarciu się przez księżycowy krajobraz dwóch kolejnych dolin rozbiliśmy się jakieś pół godziny przed schroniskiem. I dobrze, bo schronisko i jego okolice aż roiły sie od różnych dziwnych indywiduów.
Swoja drogą, na takich wysokościach jak 2600 można bez trudu spotkać całe stada owiec.
Dzień X - Monte Perdido 2008-07-25
Wstaliśmy zaskakująco późno, bo po 8, i nie wiedzieliśmy co ze sobą począć. Możliwości były 3:
- spróbować wejsć na Monte Perdido i nocować w Refugio de Goriz
- pójść dalej w kierunku Bielsy
- opieprzać się caly dzień, a na wieczór zejść do Goriz, żeby się lepiej następnego dnia atakowało Monte Perdido
Wierzchołek Monte Perdido co chwila znikał w przewalających się chmurach, aby się po chwili znów pojawić, co nie ułatwiało decyzji. Ostatecznie ruszyliśmy do Refugie de Goriz, gdzie padła szybka decyzja - w górę!
Podejście wpierw po kamieniach, potem po skałach, a na końcu morderczo strome piarżysko, ale po jakichś 2.5 godziny udało nam się stanąć na szczycie. Widoków nie było absolutnie żadnych, bo już od połowy drogi szliśmy w chmurze.
Pozostało tylko zbiec na dół, rozbić namiot możliwie z dala od tej zgrai oryginałów w schronisku i zjeść obiad. Podczas przedłużającej sie konsumpcji ponad nami stado owiec trawersowało zbocze Monte Perdido co pewien czas zrzucając kamienie. W końcu, znalazłszy zejście, z ogromną szybkością rozlały sie po tarasie poniżej.
Dzień XI - Bielsa 2008-07-27
Poranek był wyjątkowo rześki, więc i długo odmawialiśmy wyjścia ze śpiworów. W końcu zakończyliśmy wszystkie poranne czynności i chwilę po 10 ruszyliśmy w trasę. Wiodła ona do schroniska Refudio de Pineta, a potem stopem do Bielsy. Początkowo słońce pięknie oświetlało dolinę poniżej Goriz, ale po niedługim czasie znów pojawiły się chmury.
Początkowy odcinek to było zwykłe pedałowanie pod górę na pierwszą przełęcz (ok. 2330). Dalej zaczęło się robić mocno kamieniście i droga w praktyce przeszła w trawers wysypanego luźnymi kamieniami zbocza. Szlismy już wtedy w chmurze i widoki zdarzały się jedynie przy chwilowych przerzedzeniach. Było mglisto, wietrznie i zimno.
Przejaśniło się dopiero gdy dotarliśmy do Collado de Añisclo (2440), gdzie spotkaliśmy młodego Andorczyka z psem. Mówił, że jakieś 2 tygodnie temu wyruszył z Andory i jezscze jakieś 5 dni wakacji planuje. Mieliśmy jedynie nie wspominać psu, że jego jedzenie się kończy.
Zejście z przełęczy okazało się straszne. Wpierw "ścieżka" wiodła przez jakieś osuwające się piarżysko, a potem przez las po ogromnych kamieniach, cały czas cholernie stromo. W końcu dotarliśmy do Refugio de Pineta, gdzie w pięknych okolicznościach przyrody Valle de Pineta czekaliśmy na stopa do Bielsy.
Po niedługim czasie udało nam się złapać jakąś wypasioną Toyotę, którą przy dźwiękach nienajgorszej hiszpańskiej kapeli "Macaco" dojechaliśmy do samego centrum miasteczka. A centrum to jest super - wąskie uliczki między kamiennymi domami. Obeszliśmy je dojść dokładnie wieczorową porą, po zainstalowaniu się na ekskluzywnym campie (kafelki w łazience, ciepła woda, etc.).
Dzień XII - Biados 2008-07-27
Dwoma stopami udało nam się pokonać pierwsze 11 km i 1000m w pionie podejście. Najpierw zabrali nas do początku szlaku dwaj Francuzi, którzy przyjechali do Hiszpanii "for a drink & cigarette", czyli kastę browarów, rakietę fajek i benzynę. W drugim etapie szlakiem podwieźli nas dwaj hiszpańscy wspinacze, którzy busikiem sobie podjeżdżali ze sprzętem. Wysadzili nas prawie pod Lago de Urdizeto.
Pozostało nam jedynie przejście przez przełęcz Paso de los Caballos, gdzie znajduje się doskonale utrzymana cabana i zejście do Biados. Zejście tam jest typowo beskidzkie, jednak o tatrzańskich krajobrazach. W samym Biados rozbijać się nie wolno, więc musieliśmy się cofnąć kawałek wcześniej do parkingu.
Dzień XIII - Ibon de Llaydaneta 2008-07-27
Biados okazało się nie być zagłębiem hotelarsko-gastronomicznym jakiego się spodziewaliśmy, a piękną doliną w beskidzkim (znowu) stylu. Kilka wyglądających na puste i zamkniętych na głucho kamiennych chatek, rzeźba zatytułowana "Cisza" i schronisko Refugio de Biadós, przed którym spotkaliśmy Hiszpana, który ma znajomych w Legnicy i lubi Zakopane (co mnie akurat bardziej zaskoczyło).
Droga stamtąd wiodła przez dość mizerny (bo i wysokości znów znaczne) lasek do Ibon d'es Milles. Cabanę przy nim stojącą wraz z częścią tamy musiała chyba znieść jakaś lawina. Dalej ostre podejście na przełęcz Collado de Eriste, gdzie, jeśli ktoś podejdzie parędziesiąt metrów zboczem Tuca de la Forqueta, można nawiązać kontakt z cywilizacją. Było dość zimno i wietrznie, ale szczęśliwie przy położonym trochę niżej Ibon de Llaydaneta było kilka miejsc na namiot obłożonych kamieniami. I stada kozic.
Dzień XIV - Possets 2008-07-27
Rano w pięknej pogodzie ruszyliśmy na Possets. Plecaki zostawione gdzieś po drodze, żeby nie przeszkadzały i droga na lekko. Po jakimś 1.5h stanęlismy na szczycie drugiego najwyższego szczytu Pirenejów (3369). Wiało straszliwie, więc długo nie zabawiliśmy. Widoczność świetna, jedynie Aneto (pewnie jak zwykle) w chmurach.
Schodząc natknęliśmy na małe stadko krów. Tym razem nie obyło się bez zdjęć tych królowych pirenejskich grani. W ogóle, zwierzęta hodowlane (krowy, owcy, konie) można spokojnie zobczyć i na 2900, a pewnie i wyżej, tylko nie mieliśmy okazji. Człowiek wychodzi zmęczony na przełęcz, jest z siebie dumny, że tak wysoko, cały świat u jego stóp, etc. A tam krowa patrzy na Ciebie tym swoim pustym wzrokiem.
Przy schronisku Refugio de Angel Oroz się nie rozbijaliśmy, bo nie było wolno. W sumie dobrze, bo schronisko było dziwnie ogromne, puste, dziwny wystrój, a na dodatek w remoncie. Zeszliśmy więc w dół wypatrując jakiegoś dobrego miejsca. W ogóle zasady rozbijania się w parku Possets - Maladeta, w którym aktualnei przebywalismy są takie - można rozbijać sie na wysokości powyżej 2200, ponad 500m od schoniska.
Niestety, szukając miejsca zeszlismy juz poniżej 2200 i pojawiły się tabliczki o zakazie biwakowania i w końcu rozbiliśmy się nieopodal Eriste, w miejscu gdzie szlak przechodzi przez rzekę po starym moście. Miejsce super, osłonięte krzakami, ale najlepsze było miejsce do kąpieli w potoku powyżej. Prawdziwy basen z prysznicem.
Dzień XV-XVI - Benasque 2008-07-27
Te dwa dni ze wzgledu na kiepską pogodę i jeszcze gorsze prognozy na najblizsze dni spędziliśmy w okolicach Benasque. Nocowaliśmy na campie Ixaxa (lepszy pod każdym względem od pobliskiego Aneto, ale droższy od trochę dalej położonego Senarta). Z rozrywek to stopowaliśmy do Benasque na spacer po mieście, Michał uczył się do egzamu, Kornalia czytała Kapuścińskiego, a ja stosy obecnych tam hiszpańskich National Geographic.
Dzień XVII-XIX - Refugio Renclusa 2008-07-27
Mimo niezbyt zachęcającej pogody ruszyliśmy do Refugio Renclusa(2160) z nadzieją ataku następnego dnia na Aneto (3404). Niestety, pogoda pokrzyżowała nam plany i 24-ego spędziliśmy siedząc cały dzień w schronisku z poznaną dwójką bardzo sympatycznych Polaków i wyglądając przez okno.
26-ego rano już myśleliśmy, że pozostanie nam po prostu zejście na dół, koło 9 się wypogodziło na tyle, żebyśmy ruszyli w górę. Niestety, po 1.5h zrobiło się tak burzowo, że podwinęliśmy ogony i czmychnęliśmy na dół. Chyba słusznie, bo pod schroniskiem złapała nas ulewa.
Schodząc musieliśmy się przedrzeć przez stado krów okupujące szlak. Spychały się wzajemnie tak, że czekałem tylko aż któraś złamie nogę, staczając się po stoku. Ale najwyraźniej to dla nich nie pierwszyzna.
Zjechalismy do campingu Senarta, który okazał się najlepszy w okolicy. Ciepły prysznic jest, miejsca dużo i najniższe ceny (2€ za osobę + 1.70€ za namiot), czego chcieć więcej? Rozbiliśmy namiot, podsuszyliśmy się trochę i po sjeście udaliśmy do Benasque na porzadny obiad. Znaleźliśmy knajpę z menu dnia za 10€ i dostaliśmy za to pierwsze danie - sałatka wiosenna lub fasolka po bretońsku, drugie - niedopieczony (krwisty) stek z jakiejś cielęciny, deser - lody, a do tego oczywiście chleb, woda i wino. A na koniec jeszcze kawka.
A następnego dnia do Barcelony i dalej do domu.
Zaloguj się, aby skomentować tę podróż
Komentarze
-
super
-
+++++++
-
Bardzo fajny opis chociaz komentarz:
"Szczęśliwie moja czujna reakcja ("Excuse me, you're not going to eat this?") uratowała sytuację i zapewniła nam niezły posiłek"
to mogles nam oszczedzic... rozumiem ze budzetowo ale hmmm jesc po kims?
pozatym plus za dokladnosc opisu! -
super
-
Żaglówka to takie prawdziwe DIY. Pewnie nie mieli co zrobić z jakimiś deskami po remoncie schroniska, a żal było wyrzucać ;)
-
żaglówka i helikopter? ;)
-
wow.... masz u mnie plusika
-
faaajnie... bardzo bym tam chciał pojechać...
-
niezłe :)