Ostatni punkt na naszej trasie to Cochin. Miasto nakładających się wpływów arabskich, holenderskich, portugalskich, hinduskich, a nawet żydowskich. Tu zmarł Vasco da Gama. Dopływamy tu promem z Ernakulam i lądujemy tuż obok słynnych chińskich sieci rybackich, stanowiących symbol miasta. Spodziewałem się zobaczyć sceny porównywalne z biblijnym połowem: sieci wypełnione szamocącymi się rybami. Tymczasem wielkie drewniane konstrukcje, podnoszone i opuszczane siłą mięśni wyławiały zwykle kilka małych rybek, mniej więcej po jednej na głowę każdego zaangażowanego w połów.
T: Kochi to przepiękne miasto-dosyć czyste, kolorowe, słoneczne i jakby... senne. Zwiedzamy synagogę, dzielnicę żydowską, kościoły wyglądające jak europejskie (w jednym z nich nawet był Jan Paweł II), sklepiki z przyprawami, z jedwabiami, z duperelami. W jednej z tutejszych knajpek, bardzo europejskiej przyznam, (ale po miesiącu zaczynałam już za tym tęsknić) zjadam ciastko o wiele mówiącej nazwie "death by chocolate". Szczera prawda- słodka to smierć. Całe miasto rozpływa się w takiej słodyczy i odurzeniu.
W: Przed wieczorem przekraczamy jeden z małych kanalików, stanowiący nieoficjalną granicę między starym portem, turystyczną dzielnicą Cochinu a zwykłą częścią mieszkalną. Wzdłuż kanału ciągną się kolorowe domki. Ich mieszkańcy uśmiechają się i czasem upominają się o zdjęcia. Chłopiec stojący na progu swego domu zaprasza nas do środka. Nie ma może wewnątrz wielkich przestrzeni, ale jest czysto i miło. Razem z trójką rodzeństwa wychodzimy na taras na dachu budynku. Pijemy obowiązkowo herbatę. Każdy chce mieć zdjęcie w Tusi okularach. Z dołu machają nam sąsiedzi, wszyscy uśmiechnięci. Odzyskujemy wiarę w ludzi;)
T: Noc spędzamy u naszego ostatniego hinduskiego gospodarza-Jaya, który jest architektem. To nietypowy Hindus- jest ateistą, ma bardzo nowoczesne i liberalne poglądy. Jego żona bardzo się cieszy, że ma gości z Polski- studiowała na Ukrainie medycynę i lubi nasze strony. Zamienia z Wojtkiem kilka zdań po rosyjsku. Idziemy na ostatnią indyjską kolację, którą zjadamy- a jakże- rękoma.
Następnego dnia jeszcze oglądamy Cochin, kupujemy pamiątki. Nie mogę namówić Wojtka, żeby kupił sobie indyjską spódniczkę. Wieczorem mamy samolot do Bombaju. Rozdajemy nasze ostatnie polskie pamiątki- magnesy z wycinankami kurpiowskimi.
W: Nie wiem czy mam odpowiednie nogi do noszenia spódniczki...
T: Masz bardzo zgrabne nogi- świetnie byś się prezentował!