Jesteśmy w Kerali, w Wayanad Wildlife Sanctuary. Na przyrodę to czas! Udajemy się nad Pookote Lake, otoczony zielenią, pokryty miejscami dywanem nenufarów. Właściwie to takie miłe miejsce na niedzielne spacery, można przypłynąć się rowerem wodnym, pochodzić dookoła i popatrzeć na małpie harce. No, ale dzika dżungla to nie jest.
Bambusowy las
Nasz kolejny cel to wyspa Kuruva na rzece Kabani. Stoimy w oczekiwaniu na autobus. Pytam pewnego miłego pana, czy to dobre miejsce i czy jedzie tędy bus. On mówi, że tak i wskazuje drugą stronę ulicy. Tam też się ustawiamy. Przejeżdża jeden autobus, następny. Patrzę na pana, a on nic. Po kilku kolejnych autobusach, które tylko śmignęły nam przed nosami decydujemy się pójść do przodu. Trzysta metrów dalej, za wzniesieniem – przystanek…
Jest już późno. Mam spore obawy, że na wyspę już za późno. Przesiadamy się w rikszę i jedziemy jeszcze długo. Dojeżdżamy przed 17. Wstęp do 16.30. Przechodzimy jednak przez rzekę poprzecinaną małymi spłachetkami ziemi. Bambusowe ogrodzenie nie jest zaporą nie do przejścia. Wchodzimy na wyspę i zagłębiamy się w bambusowy las. Bambusowy las jest świetny do przemierzania pieszo . To nie dżungla, gdzie trzeba torować sobie drogę przez zieloną ścianę lub kłębowisko krzaków. Tutaj między kępami gigantycznych bambusów jest dużo wolnego miejsca do chodzenia. Ani widu strażnika, nie ma absolutnie nikogo. Słońce jest nisko, bambusy skrzypią jak stary, bajkowy las. Nad strumykiem pochylają się wielkie drzewa. Zerwał się trochę silniejszy wiatr i zaczął podnosić liście leżące na ziemi. Opuszczamy wyspę przed zmrokiem. Byliśmy całkiem sami.
T: To nie do końca prawda. Byliśmy wystarczająco sami, żebym się bała tego mruczącego, skrzypiącego lasu ale... ktoś tam był. W pewnym momencie zeszliśmy nad rzekę i nagle... to co wydawało się być górą liści, czy kory ożyło! Był to całkowicie wtopiony w tło człowiek, który sobie kucał nad rzeką, płucząc w niej coś. Trochę się przestraszyliśmy (ja na pewno) i uciekliśmy. Potem powiedziano nam, że w tym lesie żyje takie plemię, które wciąż prowadzi tradycyjny tryb życia i, między innymi, odmawia noszenia ubrań. Ten, którego spotkaliśmy, na szczęście, był ubrany.
W:Wcale się nie przestraszyłem tego kogoś!
Rezerwat Wayanad- słonie, jelenie i paw
Następny dzień pozwalamy zorganizować naszemu hotelowi. Jedziemy na całodniowy objazd jeepem z dwójką Francuzów – Sebastianem i Celine. Oboje rzucili pracę, żeby wyjechać. Są przed 30-stką, potem mogą się zdarzyć dzieci, rodzina. Więc kiedy, jeśli nie teraz? –mówią. Celine wybrała się na trzy miesiące do Indii, a Sebastian będzie kontynuował podróż- dookoła świata. To już druga osoba podróżująca dookoła świata, którą spotykamy w tym miesiącu.
W rezerwacie Wayanad, ze względu na zagrożenie pożarowe, nie możemy zrealizować mojego marzenia – całodziennej wycieczki pieszej. Wjeżdżamy do lasu jeepem. Las jest suchy, drzewa nagie, a na ziemi leżą zeschłe liście.
Na drodze trafiamy na dużą kupę. Sprawcą mógł być tylko słoń. Kupa jest świeża. Nasz przewodnik każe czekać, mogą być w zaroślach. Czekamy. Gdzieś w wysokich krzakach prześwieca szara plama. To czubek głowy słonia. Powoli, słoniowym tempem, wynurzają się z gęstwiny. Będą przechodzić przez drogę. Pojawiają się 2 duże osobniki, a między nimi słoniowe dziecko. Kolejny, młody, biegnie z rozwianymi uszami. I Słoń jeszcze. I słonik. I jeszcze jeden… W sumie pokaźne stadko. Znikają w zaroślach po drugiej stronie drogi. Wszystko trwa może dwie minuty, ale zostanie mi w pamięci na długo.
Nie udaje nam się spotkać tygrysa, musi wystarczyć odcisk jego łap na piasku. Ciekawe czy mają specjalne urządzenie do zostawiania śladów tygrysa, żeby ucieszyć turystów:)
Plantacje herbaty są piękne. Łagodne, zielone pagórki falują i wyglądają wręcz nierealnie. Gdzieniegdzie wystrzela w górę drzewo, owinięte pnącym się pieprzem. Między zielonymi krzaczkami wąskie ścieżki, którymi przechodzą zbieraczki listków. Wygląda to z daleka jak zielony plaster miodu.
Czarna kawa kwitnie na biało. Pieprz wspina się na drzewa, a jego owoce rosną w gronach jak porzeczki.
Zmywamy z siebie całodniową podróż w wodospadzie.
Gdy jemy kolację z Francuzami, na zewnątrz przemawia indyjski prawie – Hitler (sądząc po sposobie przemawiania). Krzyczy do mikrofonu, to dlatego, że już za 2 miesiące wybory. Gdy na miejsce przyjeżdża kandydat partii, tłum wpada w euforię, każdy chce go dotknąć, podać rękę. Jeśli jesteśmy już przy polityce, to należy powiedzieć, że Kerala jest stanem komunistycznym. Na każdym kroku widać sierpy i młoty, powiewają czerwone flagi.
Nowi znajomi i nowy rezerwat
Następnego dnia jedziemy jeszcze raz za miasto na plantacje herbaty. Gdy wracamy, zatrzymuje się samochód. Kierowca pyta czy nas podwieźć. Czemu nie, do miasta kawałek. Za kierownicą siedzi Shamsudeen – Hindus, obok niego Saif, turysta z Omanu. Jadą do rezerwatu, w końcu namawiają nas, byśmy jechali razem z nimi. Przemierzamy kilkadziesiąt kilometrów, zjeżdżamy z głównych dróg, wokół rozciągają się suche pola. Mijamy wioski: biedne domki na wysuszonych podwórkach, wysuszone krowy. W cieniu wielkich drzew przy drodze gdzieniegdzie sprzedawca kokosów. Czas stoi. Wydaje mi się, że ta wiejska bieda jest jakby spokojniejsza i pogodzona. Może dlatego, że nie widziała wiele poza biedą.
Przez drogę przeskakuje kot. Cztery susy, kilka sekund i znika po drogiej stronie szosy. Mówią, że to tiger. Ok, niech już się cieszą, że to tygrys. Ale to była pantera. Na pewno. Bo mniejsza i w plamki, a nie w pasy. W rezerwacie wypalają trawę przy drodze. Shamsudeen uspokaja: „It`s ok. This is a government fire”. Lubię ten angielski, kolorowy, niewymuszony, gdzie każdy dodaje coś od siebie i wszystko można wyrazić słowami „nice”, „happy” i „difficult”.
W rezerwacie widzimy tylko oswojone słonie. Powinny biegać wolne po lesie… Ale jesteśmy zadowoleni z tego dnia. Najbardziej chyba Shamsudeen, który nazywa Tusię swoją siostrą i zobowiązuje się zorganizować naszą podróż poślubną, oczywiście do Kerali.
T: Chciałam dodać, że nasz dobry kolega, a mój drogi brat- Shamsudeen od czasu naszego wyjazdu regularnie do mnie wydzwania. W odstępach około tygodniowych budzi mnie w nocy, lub wcześnie rano telefon. "Come to Kerala, your wedding, come to India!"