Podróż RPA Namibia 2009 - LÜDERITZ



15.04.2009

Rano zjadamy śniadanko na ciepło i wyjeżdżamy w stronę Lűderitz. Cieszę się, że przyjechałem do tego najrzadziej zaludnionego kraju w Afryce. To niesamowite wrażenie podróżować po bezkresnych pustkowiach, podziwiać przepiękne krajobrazy i nie spotykać przez dziesiątki kilometrów i całe godziny żadnych ludzi, żadnych samochodów, żadnych domów. Niezapomniane wrażenie. Droga do Lűderitz lekko nużąca, ale widoki są przepiękne. Na drodze mijamy setki dziwnych, ogromnych ni to karaluchów, ni to pająków, przechadzających się po asfalcie. Obrzydlistwo. Cała ich masa ginie pod kołami samochodów, ale drugie tyle przychodzi zjadać resztki pozostałych.

Pustkowia ciąg dalszy. Dojeżdżamy do krzyżówki w mieście Keetmanshoop. Miasto to znowu dużo powiedziane. Kilka skrzyżowań asfaltowych dróg, kilkanaście szutrowych ulic, kilkadziesiąt domów, sklepów i największa ilość stacji benzynowych przypadających na mieszkańca w całej Namibii. Nic ciekawego. Jedziemy na zachód na wybrzeże Oceanu Atlantyckiego z pierwszą wizytą nad namibijskim wybrzeżem. Cel – Lűderitz. Znów długie kilometry samotnej jazdy.

Krajobraz po 100 km zaczyna się zmieniać. Wjeżdżamy w coś w rodzaju kanionu, zaraz za Fish Rover i długo jedziemy w dół. Otaczają nas łąki traw. Kilkadziesiąt kilometrów w każda stronę same łąk. Z gór padają na nas ostre, ale suche promienie słoneczne. Zrobiło się bardzo ciepło. Spokój, lekki wiaterek. Za miejscowością Aus łąki ciągną się dalej. Docieramy do sztucznego wodopoju dla dzikich koni, żyjących na okolicznych łąkach. Mają gdzie biegać. Stoją jednak w bezruchu, leżą. Lenistwo na całego. Sielanka. Po 15 km znikają łąki… pozostaje sama ziemia, przechodząca w sam piach w kolorze pomarańczowym.

Znaki ostrzegawcze o piachu sygnalizują, że wydmy mogą blokować jezdnię. Tak się jednak nie dzieje. Ale w powietrzu widać unoszący się piach, a wiatr zwiewa go z jednych wydm na inne. Znaki ostrzegają tez przed szakalami. Przedzieramy się do Lűderitz. Lądujemy nad oceanem. Miasteczko ładne, ale malutkie. Spodziewałem się czegoś większego. Wygląda jakby dopiero co wymarło. Mało ludzi. Nikt się nie śpieszy. Miasteczko niewiele większe od na przykład Pisza na Mazurach.

W ciągu 10 minut objeżdżamy wszystkie asfaltowe i szutrowe drogi w mieście. Jedziemy na reklamowaną Agate Beach. Znajdujemy kilka kamieni. Może to rzeczywiście agaty? A może zwykłe kamienie? Uznajmy, że jednak agaty. Na plaży śmierdzi i jest brzydko. Mimo to czekamy na zachód. Na horyzoncie chmury, które nocą zbierają się nad miastem. Po zachodzie idziemy do jednej z dwóch otwartych knajp na pysznego sznycla, jakąś rybę i kalmary. Pyszne. Popijamy winkiem i jedziemy na kemping. Brama zamknięta. Ale nieśpiesznym krokiem wyłania się strażnik. Po krótkiej rozmowie wpuszcza nas na Shark Island i za nami zamyka bramę.

Na kempingu jest kilka osób, ale i tak wygląda na wymarły, jak całe miasto. Sąsiedzi palą ognisko, a my rozbijamy namiot. Ponieważ nie możemy wbić szpilek w podłoże, którym jest skała, więc namiot przyczepiamy do kamieni, samochodu i skalnego murku.. Wieje dość silny wiatr. Biwakujemy nad samą zatoką, przesłonięci tylko murkiem. Z drugiej strony jakieś skały. Już dawno jest ciemno, więc dopiero rano zobaczymy jak wygląda ten kemping w rzeczywistości, za który pewnie zapłacimy przy wyjeździe z niego. Oby kamienie wytrzymały wiaterek i żeby moje afrykańskie koce dały mi ciepło w nocy.

Jutro jedziemy do Ghost Town (Kolmanskop), a później do Namib Naukluft National Park. Czeka nas dzień pełen szutrowych dróg, a może i kilka dni jeszcze większych bezdroży. A Lűderitz, jako jedno z największych miast w Namibii nie jest moim zdaniem większe niż Hel.

  • Luderitz
  • Namibia
  • Namibia