14.04.2009
Zbieramy się. Jedziemy do miasta. Znowu zakupy. Kupujemy w końcu winogrona – przepyszne (ogromne – prawie jak śliwki - w Polsce takich nie widziałem). Kupujemy też coś o nazwie Paw Paw (takie coś melonowate – niezłe – zjedliśmy wieczorem nad kanionem Fish River popijając winkiem). Znajduję w jakimś tanim sklepie PEP w końcu coś co będzie moim śpiworem. Kupuję dwa najtańsze koce – tandety, jakieś inne rzeczy, które porzucę przed wylotem do Polski, ręcznik, jakieś ciuchy. I w drogę. 120 km po górkach i jesteśmy na granicy. Z RPA wydostajemy się bez problemu. Po drodze robimy zdjęcie na granicznej Orange (Oranje) River. Już zapomnieliśmy jak wygląda przekraczanie granicy samochodem.
Przy wjeździe do Namibii zatrzymuje nas policjant. Karol po zdjęciu zapomniał zapiąć pasy (podjeżdżamy kilkadziesiąt metrów). Widzi też, że nie mamy naklejonej tabliczki z kodem kraju, z którego jest samochód, czyli ZA na tyle samochodu. Szykuje dla nas mandat. Każe przejść odprawę paszportową i do siebie wrócić. Mówi, że wyjaśni nam przepisy panujące w Namibii. Ładnie się zaczyna. Odprawa przebiega szybko, choć w opinii celniczki nasze wizy są podejrzane.. Drugi celnik kilka razy ją zapewnia, że wszystko jest ok i w końcu wstemplowują nam co tam trzeba do paszportu.
Musimy jeszcze zapłacić, za używanie dróg i wracamy do policjanta. Mówi co i jak, że naklejka musi być. Postanowiliśmy go przekonać. Mówmy, że nas okradli itd., itp., pokazujemy papierek który dostaliśmy od policji w Kapsztadzie (nie wypełniony – in blanco), ale za to z pieczątką działająca cuda.. Przeszło. Policjant w zamian informuje nas, że powinniśmy wpłacić dotację na klub sportowy. Wyciąga zeszyt. W zeszycie wpisane są nazwiska „darczyńców” i kwoty dotacji. Dotacja…. Wpisujemy Robert Gondek – 50 randów. Dajemy papierek. Policjant nam dziękuje – my jemu też. Pytamy jeszcze , gdzie na wszelki wypadek możemy kupić naklejkę, żeby kolejny policjant nie kazała nam dotować klubów sportowych. Mówi o następnej stacji Shella, ale i o tym że dobrze by było mieć wino w torbie dla pracownika stacji….Pewnie trzeba dać kolejną łapówę żeby dostać naklejkę. Zerka na nasz bałagan w bagażniku.
Każe jechać . Na stacji nikt nie chce się przyznać do naklejek, ale w końcu dogaduję się ze sprzedawczynią. Drukuje na atramentowej drukarce na zwykłej kartce A4 przygotowany wzór napisu ZA w kółeczku. Wycina nożyczkami i mi daje. Nic nie płacę. Jesteśmy w Namibii. Krajobraz zmienia się natychmiast po przekroczeniu granicy i rzeki Orange od razu. Ciemnoszary piach, żużel, półpustynia. Droga donikąd. Samochodów jeszcze mniej. Domów po drodze w ogóle.
Jedziemy 10 km do Gronau – pierwszego miasta (nazwałbym je raczej wioską z polnymi drogami). Mijamy góry. Krajobraz zmienia się cały czas. To łąki złotych traw kołyszących się na gorącym wietrze, to piach z porozrzucanymi kamieniami, czasem więcej roślin bardziej odpornych na suchość klimatu. Na horyzoncie góry. Pustkowie niesamowite. Cisza wokół, wiatr i suchy upał. Jest ładnie.
Jedziemy do Fish River Canyon. Każda szosa w bok to szuter szerokości dwupasmowej autostrady z poboczami. Szuter prawie idealnie równy. Jedziemy prawie 100 km/h. Niewiele mnie niż po asfalcie, po którym jeździmy 120 do 150 km/h. Czasem występują lekko podmyte drogi, na których trochę zwalniamy, ale i tak daje się szybko jechać. Droga fajna. Krajobrazy przepiękne. Skały, góry, samotne drzewa. Pora deszczowa, która właśnie trwa, nie wiem gdzie się podziała. W żadnej rzece nie ma wody, a ślady nigdzie nie wskazują na niedawno płynącą wodę. Podejrzewam, że pora ta może nadejść w najmniej spodziewanym momencie. Gdyby nadeszła to nasz terenowy Golf 2 miałby kłopoty. A tak spisuje się świetnie.
Wjeżdżamy do Fish River Canyon Parku. Pojawiają się ostrzegawcze znaki o zebrach, koniach strusiach, antylopach. Widzimy dzikie konie, co wyglądają jak pomieszane z osłem konie. Nazywamy jest osłokoniami. Mijamy antylopy, camping z wrakami starych samochodów. Dojeżdżamy do Bobas – wjazdu do właściwego Fish River Canyonu. Po 10 km ukazuje się zapierający dech w piersiach kanion. Kilkaset metrów w dół widać wspaniale wyrzeźbiony przez wzbierająca w porze deszczowej rzekę Fish kanion. Ale teraz widać, że nie ma dużo wody. Po Orange to druga rzeka, w której jest woda.
Spędzamy tam ze 2 godziny delektując się pięknym widokiem, zachodem słońca nad kanionem, robiąc masę zdjęć. Zjadamy kolację, czyli jakieś kiełbaski, Paw Pawa. Popijamy pysznym winkiem. Jakieś ptaki kradną nam kawałki owoca i chleba. Nie boją się nas w ogóle. Leciutko wcięci wracamy. Robi się momentalnie ciemno – jak to w Afryce. Szutrem jedzie się super. Przez drogę przebiegają różne zwierzęta., antylopy, dzikie króliki, szakale, czy hieny. Jakiś stwór przypominający miniaturkę kangura długo podskakuje nam przed samochodem. Nie wiem cóż to za jeden.
Wiadomości w radiu podają, że na północy jest zagrożenie malarią, że kogoś zabili, że ludzie po powodzi koczują bez dachu nad głową pod gołym niebem. No i coś nam się ociera o uszy, że nasza godzina z zegarka niekoniecznie zgadza się z właściwie tu panującą. Dojeżdżamy znowu do Gronau. Potwierdzamy, że czas jest przesunięty, czyli 19 to 18. Czyli jeszcze wcześniej będzie zachód słońca. Nocujemy na kempingu pośród piachów. Parkujemy pod dziwnym drzewem, które bombarduje nasz samochód w nocy malutkimi owocami. Na dobranoc pijemy smacznego Springboka i 6% winko z kapslowanej butelki. Atakują nas komary. Musimy spać w zamkniętym szczelnie samochodzie. Jest gorąco. Noc tym razem ciepła. Ale cieszę się, że na wszelki wypadek mam już koce.