Podróż RPA Namibia 2009 - ULTRAMARATON



Do biegu coraz mniej czasu. Adrenalina narasta. Jedziemy i myślimy gdzie spać. Wracać tam gdzie nas okradli (zły pomysł), szukać czegoś nowego (gdzie?). Trochę nam się nie chce. Jedziemy i widzimy oświetlony stadion (metę jutrzejszego biegu).Robi wrażenie. Jest ciemno. Skręcamy z autostrady. Parkujemy obok innych samochodów. Pytamy, co i jak. Okazuje się, że ludzie będą tu spać. Nie zastanawiamy się. Też tu śpimy. W parku, na parkingu….. Pięknie. Poprzedniej nocy nas okradli, a teraz śpimy na dziko – w zasadzie nie wiedząc gdzie.

Idziemy na stadion. Adrenalina coraz większa. Wszystko oświetlone, zielono.Wrażenie niesamowite. Kąpiel, kolacja, winogrona od sąsiadów. Przygotowuję ciuchy i proszę sąsiadów o pobudkę o 4.30 (bo nasze telefoniczne budziki budzą już innych…). Niepotrzebnie. Nie śpię całą noc. Po pierwsze po zeszłonocnych wydarzeniach, po drugie stres przed biegiem. Napięcie rośnie cały czas.

11.04.2009

Z pobudką nie ma problemu, bo nie śpię. Szybkie śniadanko, banany, czekolada, bułka z dżemem. Idziemy. Po chwili wpadamy w tłum biegaczy.

Idziemy na start. Jest ciemno, Nerwy robią swoje. Muszę do Toj-toja. Chyba trzeci raz… Odstaję swoje. Ostatni łyk Powerada, zdejmuję bluzę i idę do sektora startowego C. Przede mną A i B. Za mną D i E. Ponad 6000 osób na 56 km i kilkanaście tysięcy przed nami na Półmaraton. Jako nieliczny nie mam zegarka, jak nieliczny w nowiutkich nieściganych ciuchach. Strzał i start. Jeszcze ciemno.

Przez pierwsze 2 km biegniemy szeroką ulicą, póxnie3j trochę wężej, ale ludzi bardzo dużo. Biegniemy w dużej grupie. Atmosfera fantastyczna, ciemno jeszcze, bo start był o 6.20. Sprzyja nam pełnia księżyca i gwiazdy. Biegniemy. Wzdłuż trasy ludzie. Biją brawo. Czytają nasze numery startowe i krzyczą: „Go on Robert!”, itp. Bardzo dużo kibiców. Mój numer 40142. Zauważam dopiero tabliczkę z 6 km. Czas chyba 32 minuty. Szybko. Cały czas prosto, po 3 km pod lekka górę, dalej z góry, bardzo długo, aż do Oceanu (pierwszego ;-). Bardzo długo.

Dobiegamy do Zatoki w Muizenbergu. Biegniemy wzdłuż Oceanu. Zaczęły się punkty odżywcze, chyba co 2 km, może częściej. Najpierw woda i Coca-cola!!! Później pojawia się Powerade. Punkty zorganizowane super. Ludzie się uwijają i domagają, aby to od nich wziąć picie. Picie w małych torebkach. Żadnych kubków butelek. Świetny pomysł. Gryziesz, wypijasz, wyrzucasz. Szkoda, że ludzie wyrzucają pod siebie. Czuję, że może to działać jak skórka po bananie. Ludzie wbiegają na pełne torebki. Bum i mam prysznic. Ja mam nadzieję, że nie wbiegnę. Biegniemy wciąż wzdłuż zatoki. Jest trochę nierówno. Wieje silny wiatr., ale słońce jeszcze nie przebiło się przez chmury.

Odliczam kilometry, przez które będzie można biec bez słońca. Do 16 km jest ok. Mam niezłe tempo. W zasadzie tylko początek był pod górę, później z górki i po płaskim. Skręcamy w stronę Chapman’s Peak – czyli pierwszego podbiegu na prawie 200 m, ale za to chyba najbardziej malowniczą na świecie trasą. Zaczyna się niewinnie, ale jednocześnie pojawia się słońce. Dobiegamy do 21 km. Jeszcze niezły kawał. Czas chyba około 1h 45 minut.. Cały czas się mobilizuję. Ale jest pierwszy kryzys. Na 23 km. Jeszcze przed właściwym podbiegiem pod Chapman’s Peak. Ale postanawiam go przeczekać.. Żel wezmę dopiero po półmetku. Męczę się. Ludzie są wzdłuż trasy niesamowici. Piję woreczek za woreczkiem., coraz więcej Powerade.

Dobiegam do półmetka i chyba dopiero teraz zaczyna się właściwa wspinaczka na Chapman’s Peak. Widoki zapierają dodatkowo dech w piersiach. Po to tu przyjechałem. Biegnę, męczę się już strasznie, ale biegnę. Bieg zapiera dech w piersiach dodatkowo i nie wiem co bardziej, czy bieg, czy widoki./ Cieszę się strasznie. Marzenie sprzed 2 lat się spełnia. Z lewej strony zatoka i przepaść, z prawej góry i wiszące nad nami skały. Biegniemy nie obok nich tylko pod nimi, jak pod dachem. Dosłownie nad nami ogromne skały. To chyba dlatego normalnie ta droga jest zamknięta dla ruchu. Są znaki ostrzegawcze o spadających kamieniach, i o tym, że biegniemy tędy na własną odpowiedzialność.

Mija kilometr za kilometrem. Jest naprawdę ładnie, a ja widzę, że jestem coraz bliżej mety. Tradycyjnie nie przestaję biec ani na chwilę. Mija 30 km, 31 km. Pojawia się wspaniały widok czterech kilometrów zbocza, po którym na całej jego długości biegną ludzie pod górę. Wspaniały widok. Szkoda, że nie biegnę z aparatem. Odżywcze punkty tętnią życiem i głośna muzyka. A ja się cieszę, że już niedługo 42 km, potem 50 km, później meta. Ale spokojnie jeszcze kilka kilometrów pod górę.. Chyba znowu dopada mnie kryzys.

Wbiegamy na górę na 180 metrów i zaczynamy zbiegać z Chapman’s Peak do poziomu Oceanu. Nie jest źle, ale myślałem że będzie lepiej i łatwiej. Biegnę cały czas, 34, 35 km. Problem w tym, że droga jest wyprofilowana. Jak zbiegam to stopy się wykrzywiają. Szukamy najbardziej płaskich kawałków nawierzchni w dół. Muzyka z kolejnych punktów odżywczych gra jakby coraz głośniej. Pomaga. A ja zaczynam myśleć o kolejnym celu. Pojawia się wiatr. Podmuchy mocne. Chwilami mam wrażenie, że mnie przewrócą. Czuję, że nogi już są zmęczone. Ale pomimo to biegnę, widoki wokół pchają mnie dalej.. Myślę, że jak dobiegnę do 42 km to już tylko 14 km i marzenie się spełni. Tylko czy dobiegnę? Czuję się dobrze, chociaż słabnę. Zbiegam w dół. Znów jest płasko.

Ale mam kryzys! Jest chyba 37 km. Truchtam. Wszyscy mnie wyprzedzają. Truchtam, ale biegnę. Postanowiłem cały czas biec, nie zatrzymywać się. W głowie i tak siedzi myśl, że przebiegnę. Przestałem pytać o godzinę. Nieważne jaki mam czas. Nie wiem na jaki czas biegnę. Na pewno już więcej niż 5 godzin. Jak będzie poniżej 6 godzin to będzie świetnie. Czasem myślę, że będzie fajnie zmieścić się w 7 godzinach, ale tak naprawdę liczę na to, że będzie dużo lepiej, że odżyję jeszcze.  Łykam kolejny żel, jakieś banany, Powerady.

Dobiegam do 42 km. Zaraz podbieg – chyba krótszy niż poprzedni, ale za to na większą wysokość – znowu na około 200 m. Mam siłę. Mało ludzi już mnie wyprzedza. Wbiegam na górę. Tak jak założyłem – bez chwili postoju, bez podchodzenia. Jesteśmy na Constantia Nek 215 mnpm. Na górze znowu muzyka, pełno kibiców. Odzyskuję coraz więcej sił. Czuję się jakbym nie biegał w ogóle pod górę. Fantastyczna atmosfera udziela mi się znowu. Zaczynamy zbiegać. Znowu wyprofilowana droga.

Ciężko, ale po 3 żelu na 49 km i kawałku czekolady wstępuje we mnie kolejna nowa energia. Koniec z truchtem już był dawno. Biegnę naprawdę. Po truchtaniu i ciężkości podbiegu ani śladu. Biegnę coraz szybciej. Wyprzedzam kolejnych ludzi, którzy słabną teraz. Ja odzyskuję siły. Wyprzedzam naprawdę dużo osób. Mija 50 km. Ależ się cieszę. Odliczam kilometry.

Wiem, że przebiegnę. Teraz już tylko skurcze, skręcenie kostki czy inna kontuzja są w stanie mnie pokonać. Psychicznie jestem niepokonany. Biegnę. Płaczę. Wiem, że się uda. Po prostu wiem. Wspaniałe uczucie. Mijam ludzi. Doping nie ustaje. Biegnę coraz szybciej. 51, 52, 53 km. Zaraz koniec. Oczami wyobraźni widzę siebie na stadionie z uniesionymi rękoma, że dałem radę. 54 km, 55 km. Końcówka. Biegnę jak szalony. Ktoś jeszcze spryskał mi po drodze mięśnie jakimś zamrażaczem przeciwbólowym. Prawie na to nie zwróciłem uwagi. Zostaje 500 m.

Widzę stadion. Biegnę. Mijam wszystkich i płaczę w biegu. Łzy ciekną ciurkiem po policzkach razem z potem. Cieszę się jak dziecko. Wbiegam na murawę stadionu zapłakany. Jeszcze 150 metrów. Tłum ludzi, muzyka, spiker mówiący przez głośniki: „there’s Robert Gondek from Poland”. Biegnę. Widzę czas. Wiem, że zmieściłem się w 5 h i 45 minut.

Unoszę ręce w górę. Płaczę. Cieszę się. Skakać nie mam siły. Ponad 2 lata biegania. Zrobiłem to, co sobie wymarzyłem dawno temu. Przebiegłem Ulramaraton 56 km w Cape Town. Płaczę, cieszę się, Cieszę się, a jednocześnie wiem, co stało się dwa dni wcześniej i tym bardziej się cieszę, że pomimo wszystkich przeciwności, chorób i tragicznych okoliczności zrobiłem to, po co przyjechałem.

Cieszę się płaczę z radości, ale płaczę tez ze smutku, że nie powiem tego Piotrkowi. Ale on pewnie o tym już wie….

Zrobiłem to!

A tyle było przeszkód. Myślę, żeby zadzwonić do Polski i podzielić się tym. Odbieram medal, myślę czy w Polsce śledzili jak biegnę w internecie, czy wierzyli że przebiegnę. Jestem szczęśliwy, ale strasznie smutny. Kąpię się, robimy ostatnie zdjęcia, wyjeżdżamy. Mam dobry humor, choć ciągle myślę o Piotrku. Cały czas mam nadzieję, że śmierć Piotrka to sen…

Jedziemy do miasta. Pomimo skurczy jakoś prowadzę samochód. Po lewej stronie drogi. Jedziemy na Waterfront. Zwiedzamy, chodzimy (choć ja nie nazwałbym tego chodzeniem). 56 kilometrów dało mi jednak w kość pewnie na kilka dni. Oglądamy, robimy fotki, zakupy. Załatwiliśmy już kasę. Myślimy co z kolejną nocą. Szukamy noclegu na Sea Poincie. Nie ma. Szukamy kwater – czegokolwiek. Nie ma.

Wyjeżdżamy z Cape Town na trasę biegu. Znajdujemy w końcu nie najtańszy nocleg w Fish Point. Fajnie. Idziemy na kolację z owoców morza.. Pochłaniam ile wlezie, piję piwo zjadam czekoladę. Cieszę się. W Polsce już wiedzą, że przebiegłem. Wiedzą też wszyscy, że jest ze mną ograniczony kontakt, w zasadzie go nie ma, bo nie mamy telefonów. Mam też nowe wiadomości o Piotrku. Fajnie mieć w Polsce osoby, które mnie wspierają i na które można liczyć. W złych i dobrych chwilach. Szkoda, że jest ich o jedna mniej. Wracamy spać. Zasypiam jak dziecko. Wszystko boli.  

  • Two Oceans Marathon
  • Two Oceans Marathon
  • Cape Town