7.04.2009

Wybraliśmy sobie całkiem długą wersję podróży. Zaczęliśmy o 7 rano 7 kwietnia jazdą pociągiem do Berlina. Po kilku godzinach oczekiwania i leżenia na słońcu nad kanałkiem przenieśliśmy się na lotnisko, aby odlecieć do Paryża, po czym po kolejnych kilku godzinach odlecieliśmy do Johannesburga.  

8.04.2009

Tu wylądowaliśmy około 10 rano, czyli po 27 godzinach. Wszystko szło tak, jak zaplanowaliśmy, pociąg, samolot, wynajęty samochód itd. Za ładnie żeby trwało tak do samego końca.
Zanim o tym powiedziałem stało się coś, co odmieniło cały wyjazd i chyba resztę mojego życia. Dowiedziałem się, że tego dnia zginął w górach mój najlepszy przyjaciel. Wiadomość była tak niespodziewana, straszna i smutna i kontrastująca z radością z mojego wyjazdu, że w zasadzie nie wiem jak wyjechałem z Johannesburga samochodem i jak dojechałem do stacji benzynowej. Jechałem i jechałem, kilometry mijały, a ja myślami byłem całkowicie gdzie indziej. Co jakiś czas smutek uderzał z większą siłą, powodując łzy w oczach. Po 100 km zatrzymałem się. Byłem w szoku. Nie wiedziałem co robić. Wiadomości przychodziły od kolejnych osób. Nie było to przyjemne, a z drugiej strony cieszyłem się, że tyle osób przejęło się tą tragedią i do mnie pisze. Jechałem dalej, smutny, ze łzami w oczach, z myślami przy Piotrku, nie mogąc uwierzyć w te okropne wieści.

Mijały kolejne setki kilometrów. Wszystko było nieważne, mój wyjazd, wymarzony bieg. Wszystko stało się bezsensowne. Żałowałem, że jestem w RPA, w zasadzie sam z myślami o stracie najlepszego przyjaciela. Nie docierało do mnie, że więcej się nie spotkamy, nie pogadamy o naszych problemach, nie będę mógł zadzwonić o każdej porze i powiedzieć, że mi źle, że mi dobrze, czy cokolwiek innego i wysłuchać Piotrka. To największa strata jaką przeżyłem, nie do nadrobienia, nie do zastąpienia. Nie dociera to do mnie, nie dociera i długo nie dotrze. Potrzebowałem go w trudnych chwilach, zawsze był i wiedział o wszystkich moich problemach, myślach i zawsze był. I co teraz będzie? Długo się z tego nie otrząsnę, bardzo długo, sam jeszcze nie jestem tego świadomy.

A kilometry mijały i mijały, zacząłem zauważać, że wszystko dzieje się na odwrót, kierunkowskazy, światła, zakręty, skrzyżowania, znaki. Jakiś TIR na skrzyżowaniu o mało w nas nie wjeżdża, bo pomyliłem strony. Samochód ma kłopoty z uruchamianiem. Przytarłem felgę. Nie możemy wymienić dolarów na randy. Ale ludzie są życzliwi i pomagają na każdym kroku. Po 800 km jazdy niekończącą się prostą asfaltową drogą, wśród wysuszonych pól, gór, których końca na horyzoncie nie widać postój i nocleg w samochodzie na stacji benzynowej, trochę czynnej trochę nie, w zasadzie niewiadomo gdzie. Wokół chodzący ludzie, grająca muzyka, w samochodzie strasznie zimno i smutno, pusto.

9.04.2009

Rano kolejne setki kilometrów, niekończącą się drogą po pustkowiu, z miastami (kilkudomowymi) co 100 km, a czasem rzadziej. Pojawiają się pierwsze antylopy, strusie, małpy. Na 100 km przed Kapsztadem krajobraz zmienia się całkowicie, pojawiają się ogromne góry, żyzne zielone doliny z wielkimi uprawami winogron. Ludzie chodzą po autostradzie i sprzedają w kartonach winogrona. Jedziemy ciągle dalej. Góry są wielkie, na horyzoncie pojawia się Góra Stołowa, widoczna chyba z 70 km.

Jesteśmy na miejscu, tam gdzie chciałem wrócić. Ale jak dziwny i smutny jest to powrót w tak fantastyczne miejsce, gdzie kilka lat temu byłem z Piotrkiem. Co za paskudny zbieg okoliczności. Cały czas jestem smutny i pełen wspomnień. Po 2 godzinach błądzenia odnajdujemy biuro maratonu. Odbieramy pakiet startowy, szukamy noclegu. Okazuje się, że nocleg zarezerwowaliśmy w dosyć imprezowej, czarnej dzielnicy, w Vivant Hostel. Strach iść po nocy, sklepy za kratkami, ale nie w takich miejscach nocowałem w Indiach, RPA, Tanzanii, Włoszech…

Niespodzianka. Noclegu nie ma. Rezerwacja przepadła. Hostel teoretycznie jest, ale to chyba hostel widmo. Trochę inaczej wyglądał w internecie… Wysłaliśmy sms-a do właściciela, że jesteśmy…. Odpisał nam, że bardzo mu przykro, ale wyjechał i nie jest w stanie nam pomóc. No i gdzie nasza rezerwacja i zaliczka…..? Może i dobrze, że nie śpimy w nim. Trochę się z tego cieszymy. Kilka ulic dalej nie jest lepiej, ale za to znajdujemy tu inny, prawdziwy Hostel (Green Elephant) (choć tylko na 1 noc). Co będzie dalej zobaczymy. Okolica jakoś mi się nie podoba. Za oknem wiatr wieje strasznie. Jak tak będzie na maratonie….. Nie wiem co gorsze, wiatr w porywach 50 km/h, czy upał i słońce. Na razie jest i to, i to. Tak, czy inaczej nie poddaję się i pobiegnę, choć nie będzie łatwo. Poza tym smutno, smutno i jeszcze raz smutno.

Lariam wzięty, wino wypite, jutro o 9 bieg na 5 km pop Centrum Kapsztadu. Jutro też Święto, a my ciągle nie mamy randów, wszystko zamknięte i dalsze szukanie noclegu i tylko 1 dzień do wymarzonego biegu. Muszę dać radę. Teraz nie ma wyjścia!

10.04.2009

Przykra niespodzianka. Karol mnie budzi i zastanawia się dlaczego nie obudziliśmy się o 7. Zauważa, że jego spodnie leżą kilka metrów od miejsca gdzie je zostawił. Sprawdza. Nie ma portfela i telefonu. Sprawdza, czy nie spadły pod łóżko, ale niestety. Ja nie widzę telefonu. No to chyba wiemy co się stało. Okradli nas w nocy. Weszli do pokoju podczas snu. Wyjęli portfel ze spodni, po czym spodnie porzucili, zabrali telefony. Po chwili zauważam ze zdziwieniem: „Gdzie jest mój plecak?”.

Kolejna przeszkoda i problemy. Zniknęły moje ciuchy, strój do biegania i parę innych rzeczy. Policja zawiadomiona. Hostel oczywiście zdziwiony, że coś takiego miało miejsce. Proponują pójść na bazar i poszukać naszych rzeczy, może już są w sprzedaży. Olewamy to. Kontaktujemy się z Polską, prosimy o zastrzeżenie kart i telefonów, prosimy o przelanie kasy na dalszy pobyt i ruszamy dalej. Bieg na 5 km, w którym miałem biec już się dawno zakończył. Zresztą i tak bym nie pobiegł, bo mój strój wyparował. Jedziemy do biura zawodów kupić nowy strój.

Nie jechałem 10000 km po to, aby się poddać i nie pobiec, bo nie mam stroju. Kupuję buty, spodenki, T-shirt, skarpety, odżywki. Nie było tanio. Ciekawe jak wytrzymam 56 km biegu w nowych butach. Najwyżej będzie krew. Sprawy załatwione. Jedziemy na Przylądek Dobrej Nadziei (że już więcej nic złego się nie stanie). Przylądek taki jak zapamiętałem. Kolorowy, wietrzny, ale upalny. Cieszę się, że tu przyjechałem po raz drugi – jedno marzenie spełnione. Wracając wstępujemy do pingwinów na Boulder’s Beach. Jest ich kilka. Kilka zdjęć (po zmroku, jak 8 lat wcześniej) i wracamy do Kapsztadu.

  • Cape Town
  • Przylądek Dobrej Nadziei
  • Pingwiny
  • Przylądek Dobrej Nadziei
  • W drodze do Cape Town