Dojeżdżamy do Windhoek przed 20. Nocujemy w Puccini House. Kemping chyba najtańszy jak do tej pory. Od razu zostajemy na dwie noce. Spokojnie odpoczniemy, kupimy pamiątki, zwiedzimy, poopalamy się, załatwimy sprawę samochodu. Jeden spokojniejszy dzień nam się przyda. Wieczorkiem robimy rundkę po mieście. Nic specjalnego. Podobne do pozostałych miast Namibii. Trochę wyższych budynków, no i kilka razy większe, ale też bez rewelacji, bo ma chyba koło 400 000 mieszkańców.
Jedziemy na kolację do wcześniej upatrzonego przewodniku lokalu Joey’s. Zjadamy zebrę i Kudu. Tradycyjnie dzielimy się po pół. Bardzo dobre, wręcz pyszne jak dla mnie. Zdecydowanie inne od tego, co dotychczas jadłem. Knajpa godna polecenie ze względu na wystrój, nastrój, ceny i jedzenie. Następnego dnia przyjdziemy tu na kolejne eksperymenty.
Chwila oddechu na kempingu, nasz ulubione winko Four Cousins. Jest bardzo zimno. Zobaczymy jak wytrzymam noc w kilku stopniach bez śpiwora. W końcu jest ponad 1700 mnpm – Windhoek to jedna z najwyżej na świecie położonych stolic. Na dodatek jeszcze jest zima. Cieszymy się, że szczęśliwie, bez dodatkowych awarii dojechaliśmy do Windhoek. Zobaczymy co załatwimy w Herdzie – nastawienie po zjedzeniu zebry mamy bojowe.
25.04.2009
Noc była przeraźliwie zimna. Spałem owinięty w dwa koce, ubrany w 3 polary i kurtkę przeciwdeszczową z kapturem na głowie. Szczękałem zębami, ale przetrwałem. Jeszcze jedna noc przed nami w takiej zimnicy – mam nadzieję, że tylko jedna. Jedziemy do miasta. Niewielkie jest, ale ładne, spokojne, z wieloma parterowymi domkami z werandami.
Odwiedzamy wypożyczalnię samochodów. Prześcigamy się jak zwykle w domysłach co zrobią. Czy naprawią nam samochód, czy dadzą nowy, a może załatwią bezpośredni lot do Joburga. Niestety naprawili nam samochód. Wymienili naszego słynnego jockey pulley’a, klocki i coś przy skrzyni biegów. Zrobili to w ostatniej chwili przed zamknięciem garażu.
Trochę szkoda. Przy okazji załapaliśmy się na mycie karoserii i silnika. Samochód wyglądał już naprawdę na dobrze przejechany. No i wyszło na to, że jedziemy dalej. Snujemy się po mieście bez pośpiechu. Idziemy na stragany na pamiątki. Kupujemy kilka słoni i wyrzeźbiony w gałęzi drzewa pojemnik na strzały ze strzałami. Nareszcie prawdziwa Afryka i można się potargować. Spotykamy też trzy dziewczyny z plemienia Himba.
Są bardzo charakterystyczne – nie dziwne. Siedzą w środku miasta, pomalowane na brązowo, ze specjalnie ułożonymi, zbitymi w jakiś sposób w kilka warkoczy włosami (jakby sklejonych jakimś brązowym barwnikiem – może błotem?). No i do tego siedzą półnagie – z nagimi piersiami na wierzchu. Podobają mi się ze względu na swoją egzotykę i nie tylko, chociaż widać że są raczej młode. Jedna z nich ma z kilkanaście lat, pozostałe są nie wiele starsze. Ładne. Płacimy 30 miejscowych dolarów za zdjęcia z nimi.
To drobna rekompensata za to, że nie mogliśmy pojechać w rejon, gdzie normalnie żyją ludzie Himba. W ich rdzennej okolicy nagie dziewczyny wyglądałyby zdecydowanie bardziej atrakcyjnie. Tu troszkę wyglądają nie naturalnie. Ale lepsze to, niż nic. Cieszę się z tego, co zobaczyłem.
Snujemy się jeszcze trochę, wstępujemy do wspaniałego Bushmen Shopu z niesamowitymi maskami i innymi oryginalnymi przedmiotami z całej Afryki. Sklep jest ogromny. Mógłbym z niego wynieść wszystko. Jest trochę drogi, ale i tak nie wychodzę z pustymi rękoma. Kupuję lalkę Himba, strój do tańca z rejonu Kaprivi i małego lwa na prezent. Idziemy jeszcze na zakupy przedwyjazdowe. Kupuję dla Kuby nagrodę za trafny wynik – suszone mięso z Gemsboka i wracamy na kemping. Relaksujemy się na słonku, pijemy czterech kuzynów, kąpiemy się w zimnej wodzie w basenie. Wieczorem lekko wypici jedziemy taksówką znowu na pyszne jedzonko do Joey’sa.
Wcześniej dajemy znać mejlem do Polski do mojego centrum dowodzenia, że żyjemy. Postanawiamy zaszaleć. Zjadamy różne antylopy, zebrę, strusia, krokodyla. Pijemy różne wyszukane miejscowe alkohole. Noc jest jeszcze zimniejsza. Trzęsę się strasznie, a do tego wilgoć.