Drugi dzień w Etoshy zaczął się dosyć nudno (pomijając poranne zebry). Bardzo mało zwierząt. Sennie. Na szczęście wrażeń zaczął nam dostarczać samochód. Znowu coś nam zaczęło świszczeć jakby mocniej. Ustaliliśmy, że to luzy na jednym z kółek od paska. Z lekkimi obawami postanowiliśmy jednak jechać dalej. Nie przejechaliśmy 10 km i nasze świsty zakończyło jakieś delikatne uderzenie. Oderwało nam się kółko od paska. Zgubiliśmy je po prostu. Karol wyszedł i je przyniósł. Ponieważ nie bardzo z nas są mechanicy, więc nie wyłączyliśmy silnika. Upewniliśmy się, że jedne z pasków dynda sobie pod maską. Tym razem, w końcu znaleźliśmy się w większych kłopotach, bo nie udało się dojechać do cywilizacji. No, ale ile w końcu można mieć szczęścia. Staliśmy na jednej z dróg w Etoshy w połowie drogi pomiędzy kempingami Halali i Okaukuejo.
Do każdego z nich mieliśmy około 50 km. Postanowiliśmy wracać do tego, z którego wyruszyliśmy, czyli do Okaukuejo, bo stamtąd bliżej do miasta. Wracać oznaczało być holowanym. Poprosiliśmy więc kogoś, aby zawiadomił kogoś w Okaukuejo, że stoimy zepsuci i czekamy na holowanie. Pewnie trochę poczekamy. Ale okolica piękna. Wysokie trawy, słońce przygrzewające przyjemnie, cisza. Jest pięknie. Szkoda, że przyczyna postoju jest niezbyt przyjemna. Znowu jesteśmy podłamani. Zastanawiamy się jak naprawić samochód, a w zasadzie jak wrócić do Johannesburga. Stoimy obok samochodu przyglądając się kołyszącym trawom na wielkich łąkach Etoshy. Podjeżdża jakiś samochód. Każą nam natychmiast wejść do samochodu i obiecują, że nas zaholują na kemping. Mówimy co się stało, pokazujemy pasek i urwane kółko. Mówią, że możemy jechać i nie trzeba chyba nas holować. Dziwne. Nie możemy wpaść na pomysł do czego może służyć pasek, który dynda skoro jedziemy…. Zanim ruszamy nadchodzi stado 9 żyraf. Wspaniały widok. Ładne zwierzątka. Widoki jak na awarię samochodu piękne. Przebiegają śmiesznie przed naszym samochodem lekko wystraszone.
Wyglądają jakby płynęły - z taką gracją się poruszają. Ruszamy. Mijamy jeszcze wielką, ponad metrowa zieloną jaszczurę. Dojeżdżamy bez problemów na kemping o własnych siłach. Za nami nasi wybawcy. Okazuje się, że to nic groźnego. To tylko pasek od klimatyzacji. Kilka razy upewniamy się, czy tylko od tego i czy na pewno można jechać. Nie bardzo to nam się mieści w głowie. Przecież my nie mamy klimatyzacji… No cóż – trzeba uwierzyć – tak będzie łatwiej. Ale i tak dziwne, że jedziemy ze zwisającym paskiem i nic się nie dzieje. Jedziemy powrotem.
Szkoda zmarnowanych 4 godzin. Ale cieszymy się, że jedziemy. Postanawiamy dojechać jak najszybciej do Windhoek, bo już trochę nas męczy nasza psuja i wymienić samochód na inny. Ten już wystarczająco dał nam się we znaki chyba jest coraz gorzej. My pewnie jemu tez daliśmy się we znaki. Dobrze, że ta awaria tak się skończyła. Po raz kolejny jakoś nam się udało.
Jak się jeszcze dowiedzieliśmy, mieliśmy jeszcze jedno szczęście…. Samochód, który nas „uratował” stał 500 metrów za naszym miejscem awarii i podziwiał leżącego w trawach grzywiastego lwa. Dobrze, że go nie widzieliśmy. Chyba byśmy się nieźle przestraszyli jakbyśmy go zobaczyli będąc poza samochodem. Mogło być nerwowo i groźnie, a przygoda mogłaby być z innym zakończeniem. Wszystko jednak na szczęście dobrze się skończyło, a następnym razem będziemy uważać wychodząc z samochodu w środku paku narodowego (w końcu po coś ten zakaz jest).
Przed zachodem dojeżdżamy do Halali. Nareszcie. Znowu robi się parno. Nad oczkiem wodnym widzimy znowu nosorożca. Idziemy tym razem jak dzieci spać przed 20. W nocy znowu przechodzi burza i znowu powtarzamy akcję przenosin do samochodu i zwijania namiotu.