Podróż RPA Namibia 2009 - AWARIA - PASEK CZĘŚĆ 2



Fatalna droga i straszna ilość kamienie w końcu nas dopada i łapiemy gumę. Na szczęście mamy zapas i wymiana idzie szybko, choć robimy to pierwszy raz w życiu. Pasek znowu strasznie świszczy. Jadę ostrożniej na kamieniach żeby nie złapać drugiej gumy, bo wtedy będzie problem. Wstępujemy do Petrified Forest, co okazało się resztkami skamieniałych gigantycznych drzew, które miliony lat temu przypłynęły to rzeką. Atrakcja mało ciekawa jak dla nas, z kategorii Welwitschia. Dołączamy ją do listy kiczów wyjazdu. Ale przynajmniej zrobiłem zdjęcia jaszczurek.

Dojeżdżamy do Khorixas. Tankujemy, znajdujemy mechanika, u którego 5 osób z trudem naprawia nam oponę. Po targach ze 150 miejscowych dolarów schodzą nam z ceny do 60. Ale przy okazji buchnęli nam zupkę w proszku. W międzyczasie fotografuję jakieś dzieci bawiące się wózkiem i wdzięczące się do aparatu. Cała gromadka urządza sobie wyścigi dziwnym wózkiem na 2 kołkach. Wręcz pozują do aparatu.

Znajdujemy jeszcze miejscowy klimatyczny sklep, w którym kupujemy cokolwiek miejscowego do picia i jedzenia. Odwiedzamy miejscowy bar. Klimat niesamowity. Lada i półki sklepowe baru SA za grubymi kratami. Panuje półmrok, śmierdzi rozlanym piwem. W kącie miejscowi piją piwo i dziwnie się na mnie patrzą – no cóż jestem  biały w czarnym barze. Kupuję na drogę piwo, obrzydliwe wino i specyficzne pyszne frytki z octem. Dobre.

Tu zaczyna się prawdziwa czarna Afryka. Pomiędzy Khorixas  i kempingiem, z którego ruszaliśmy (400 km) nie było żadnej stacji benzynowej, a przez pierwsze 300 km spotkaliśmy 1 samochód. W Damarlandzie to się zmieniło. Zmieniły się też wioski.. Widać większa biedę i widać, że to czarna część Namibii. Ludzie zachowują się inaczej. Jak dla mnie są właśnie afrykańscy.

Z Khorixas do celu pozostało nam 130 km. Gość w serwisie pocieszył nas, że musimy bardzo uważać w nocy na Kudu. I dobrze, że nie jedziemy w drugą stronę (tą, z której przyjechaliśmy). Tam trzeba by jeszcze uważać na zebry, słonie i lwy. Droga nagle zrobiła się asfaltowa. I całe szczęście. Przez drogę przelatują nam krowy, jakieś gryzonie, szakal, który zdrapywał świeżą padlinę z jezdni.

Na 30 km przed Outjo zauważyłem, że długie światła nie są takie długie i ledwo świecą. Deska rozdzielcza przygasa. Czekam, aż znowu zerwie się pasek i będziemy stali w szczerym polu. Samochód jedzie dalej. Staram sinic nie robić poza równą jazdą. Zaświeciła się lampka ciśnienia oleju. No nie jest dobrze. Jeszcze 25 km. Wyłączyłem długie światła i cos strzeliło (jakby wybuchło) pod maską.

Zgasły wszystkie światła, ale po chwili zapalają się wszystkie kontrolki. Jedziemy jednak dalej. Świateł w zasadzie prawie nie mamy, Ciekawe czy mam z tyłu. Jeżeli coś będzie stało na drodze … (Kudu) …. to na pewno przestanie stać. Nie ma szansy bez świateł nie zauważę – na pewno trafię.  Znowu wszystko przygasa, włącza się lampka ciśnienia oleju, światła dalej prawie nie świecą. 15 km do mety.

Jedziemy w ciszy około 80 km/h z twarzami przy szybie wypatrując zwierząt na drodze. Z nerwów zimno mi i się trzęsę. Zastanawiam się, czy nie wyciągnąć czołówki. 10 km. Lampka ciśnienia oleju uporczywie miga i piszczy. Jeszcze 5 km. Ciekawe, czy zatrzemy silnik, czy zderzymy się po ciemku z Kudu. Widać łunę nad niewielkim miasteczkiem.

Dojeżdżamy. Udaje mi się, ku mojemu zdziwieniu zredukować bieg, skręcić na skrzyżowaniu, przejechać jeszcze 500 m. Siłą rozpędu wtaczamy się na stację benzynową, którą właśnie zamykają i silnik gaśnie.

To chyba jakiś cud. Drugi raz samochód psuje nam się totalnie, ale w miejscu do którego jechaliśmy (no prawie). Nie możemy uwierzyć w naszego farta. Jakby się samochód zatrzymał gdzieś na Skeletonie to pewnie czekalibyśmy ze 2 dni, aż ktokolwiek będzie chociażby przejeżdżał, nie mówiąc już o naprawie. Dla przypomnienia – na wszelki wypadek, dla ułatwienia nie mamy również telefonów komórkowych żeby w jakikolwiek sposób wezwać skądkolwiek pomoc. Cieszymy się jednak, że dojechaliśmy do Outjo.

Przepychamy samochód spod dystrybutora, gdzie stanął na bok stacji, zaciągamy ręczny i tak będziemy spali. Zjadamy to, co kupiliśmy w Khorixas. Jakiś stróż chodzi wokół i nas pilnuje. Czujemy się bezpiecznie. W międzyczasie 2 miejscowych niby mechaników dopytuje co się stało. Sprawdzają, zaglądają pod maskę. Odpalamy. Silnik pracuje, wszystko działa. To czego nie lubię. Ale i tak musimy czekać do rana na prawdziwych fachowców i wizytę u mechanika w garażu.

Zastanawiamy się, co będzie dalej, co się okaże u mechanika. A co będzie, gdy wszystko rano będzie działało prawidłowo? Jeżeli to taki mechanik, jak w Khorixas to może lepiej jakby działało? Ale czy odważyć się jechać takim samochodem dalej? A może czekać na nowy, albo wracać do Windhoek? Jestem trochę zrezygnowany, zniesmaczony. Smutno by było nie wjechać do Etoshy.  A może to cały czas wina świszczącego paska? Jutro rano zobaczymy co się stanie. Czuję jednak, że zaryzykujemy jazdę do Etoshy czymkolwiek. Nawet zastanawiamy się jak to będzie jak spóźnimy się na samolot. Historie snujemy nieprawdopodobne.

22.04.2009

Pobudka w sam raz na otwarcie garażu. Samochód nawet nie odpala. Nie wiemy, czy się cieszyć. Prześcigamy się w pomysłach, co mogło się zepsuć i ile będzie trwała naprawa. Odholowujemy samochód do zakładu, zostawiamy i idziemy na śniadanie. Spokojnie czekając, kupujemy kilka pamiątek, torbę podróżną w śmierdzącym moczem miejscowym sklepie. Po 2 godzinach samochód jest gotowy. Mechanicy mówią, że powodem kłopotów znowu był pasek od alternatora, Naładowali akumulator, wymienili pasek. I co najdziwniejsze okazało się, że wcześniejszy pasek założony był nie tak, jak trzeba, bo przechodził przez niewłaściwe kółka.

Jesteśmy w szoku, że działał i że przejechaliśmy na nim 1500 km. W kolejnym szoku jesteśmy cały czas, że po raz drugi zepsuty samochód wtacza się nam dokładnie na docelowe miejsce. Trzeci szok to cena za naprawę paska 300 zł. Zdenerwowani dzwonimy do Hertza i pytamy, czy zwrócą nam koszty. Zapewniają, że tak. Oby.

  • Khorixas