Patra - Kotinthos – Nafplio
Patra nieomamiła, ale wessała i nie chce puścić. A może to sobota? Z nudów gryziemy się na poboczu.
Wszyscy mówią, że będzie zimno i brzydka pogoda. Nawet prawdziwa bratnia dusza, chyba jedna z pierwszy osób, która rozumie, że można mieć ograniczoną ilość pieniędzy, którą niekoniecznie trzeba przeznaczyć na autobus/pociąg. Zresztą – tak przyjemniej. Jedziemy dziwnym samochodem zawalonym: resztą kopaczki, pustym szamponem petami w drzwiach, papierami, poduszkami, rachunkami, puszkami, znowu petami, wszystkiego nie dam rady zapamiętać. I pies killer, który kocha ludzi, jest miły, ale dont touch. Ok. Trzymam się z daleka.Na drodze z Patry pies ma swoje miejsce na sikanie koło ruin nadmorskich. Pan jest przemiły, ale autodestrukcyjny. Dla mnie post-hippi. Papieros co 15 min., rano jeden mieszany z trawą, dokańczanie małego piwa, dwa wina z lodem i suszone rybki. Ale przynajmniej czujemy się swobodnie. Oczywiście zaprasza do zakocionego domu, oczywiście zostawia adres – na rachunku za prąd. Niech żyje!
Faktycznie pada. Metro pan pobłądzając zawozi nas na dworzec autobusowy (jak się potem okaże – 10 min. pieszo od sławetnego Kanału Korynckiego). Senna droga do miejsca rajskiego – Napflio. Wbrew pozorom grzecznie i z zacięciem zwiedzamy i chłoniemy - jak zawsze wieczorem i w dzień. Najpiękniejszy, choć najmniejszy, pokój, przytulne małżeńskie łoże, ciasteczka, croissainty, sok, herbata. Jak przystało na babski wieczór we wspólnym łóżku słuchamy jak leje, oglądamy grecką tv, rozwiązujemy krzyżówki i wpieprzamy co się da.