Ionania - Patra
W Ioaninie mamy pozostałości po Alim Pasza, manię na rzeźnika i drzezvy, cudowny grecki chleb, greckie dzieci, rozpadającą się uliczkę (moja ulubiona), małżeństwa, które wskazują drogę w przeciwnych kierunkach. Słońce. Na chwilę jezioro wśród gór przypomina mi Słowację. Fundujemy sobie dziesięciominutowy rejs na Nissi - maleńką wysepkę na ioanińskim jeziorze (M.: ciekawe co się robi, jak ktoś się z imprezy spóźni na ostatni statek? Dzwoni po tatę, żeby przypłynął motorówką?). Oprowadza nas kot.
Do Patry docieramy trochę spontanicznie (szybka zmiana kierunku jazdy), ale to dobrze. O Albańczyku lepiej nie pisać. Dobrze, że nie mówi po angielsku i że M. zaczytała się w przewodniku. Ech.
Mała Greczynka zaprasza nas na koncert, a ja pierwszy raz w czasie podróży boję się o nasze życia – Patrańczycy jeżdżą jak szaleni. To jakaś przedziwna koegzystencja ludzi, samochodów, sklepów i ulic. W pewnym sensie luz jest– cofanie na autostradzie (dwa razy), parkowanie gdziekolwiek (wystarczy włączyć awaryjne i można rozkładać mapę i debatować 10 minut). Irytuje wieczne poszturchiwanie na chodniku (ruch prawo czy lewo stronny?), w Czechach sto razy usłyszałabym pardon. Staram się dostosować. Sklepy dziwnie specjalizowane – tylko jajka i kantorek, kuchenki gazowe czy tylko świeczki, otwarte do nocy (a może tylko w nocy?). Jest, pierwszy zamknięty! – triumfująca M. Do drugiego zamkniętego na sekundę zaglądamy – może sprzedawca ukrył się pod kantorkiem? Wtedy pojawia się Grek że jak chcemy coś kupić, to otworzy...
Do ładnej części Patry trzeba się wdrapać po wielkich schodach. Kradniemy (bierzemy?) kwaśne pouliczne pomarańcze. Potem znowu walczymy o życie na ulicach.
Do zapamiętania na wieki też obleśny hostel i brudny pokój w stylowym starym domu. Stresuję się, że nie zasnę i co będę robić? Starsza niewyspana pani, murzyn na wózku, bardzo się uśmiechający dziwny chłopak, dziesięć kotów i park. Na wieczór uciekamy, śniadanie raczej w porcie.