Przed wyjazdem do Stambułu, zadziwiająco spięta była Moja Droga Rodzinka. Naczytali, albo nasłuchali się gdzieś, że Turcy są nadzwyczaj skorzy do wszczynania bójek, a turyści są dla nich wdzięcznym obiektem treningów. We wszystkich tych zasłyszanych przez (szczególnie) Mamuśkę historiach, obcokrajowiec zawsze był na, z góry, przegranej pozycji. Nawet jeśli poradził sobie z napastnikiem (ewentualnie kilkoma), musiał później stawić czoła policji, która zdecydowanie trzyma stronę swoich pobratymców.
Jeden z takich niemiłych incydentów spotkał ponoć nawet któregoś z "naszych" sportowców. Poszło o kobietę. Mimo że nadwiślański obrońca kobiecej czci dał sobie radę z tureckim agresorem, policja nie miała dla niego taryfy ulgowej. Ale "co?" i "jak?" dokładnie się stało – tego nikt już nie pamięta.
W każdym razie obiecałem rodzince nie wdawać się w żadne zbędne spory z ludnością miejscową, by nie spędzać jej snu z oczu. Poza tym, jechałem z Popsterem, który nie dość, że jest facetem, to jeszcze brzydkim...
Obietnicy dotrzymałem, ale nie znaczy to wcale, że na własne oczy (i niemal na własnej skórze) nie przekonałem się co znaczy turecki temperament.
Na piątek umówiliśmy się z Muzą, że jeśli nic nam nie wypadnie, późnym wieczorem, po zamknięciu restauracji, idziemy razem na Taksim zwiedzić tamtejsze dyskoteki, gdzie piwo ponoć tańsze, muzyka głośna i znośna, a dziewczęta... piękne.
Tak się jednak złożyło, że wypadli nam Dennise i Chris i umówioną, choć niezobowiązująco, godzinę, przesiedzieliśmy przed knajpką kolesia, który swoje tureckie imię zamienił na Martin.
W prowadzeniu baru i hostelu na piętrze pomagał mu (kolejny) Chris - osiemnastoletni Amerykanin, który, od przeszło roku, podróżował stopem po świecie. Do Stambułu trafił po objechaniu Rosji, Ukrainy i Bułgarii. Jak twierdził, skłonności włóczęgowskie odziedziczył w genach po rodzicach hippisach, którzy też nigdy nie mogli znaleźć sobie miejsca na ziemi...
Było już dobrze po pierwszej, gdy sprzed sąsiedniej knajpy zaczęły dobiegać jakieś krzyki. Nie zdarzyliśmy się nawet zorientować co się dzieje, kiedy kolesie przeszli od słów do czynów. Złapali za stojące na ulicy krzesła i zaczęli wybijać okna. Trwało to dosłownie minutę – nie więcej – gdy z „zaatakowanej” knajpy wysypał się tłum miejscowych chłopaków. Zaczęła się krótka i ostra wymiana zdań, która w ciągu kolejnych trzydziestu sekund przeistoczyła się w regularną bitwę. Przy czym, nie wiedzieć skąd i jakim sposobem, liczebność obu walczących stron powiększała się z każdą sekundą (!!!), tak, że po kolejnej minucie na Akbıyık Caddesi walczyło koło setki chłopaków uzbrojonych w krzesła, stoły, kawałki dekoracji, nagrile, kufle, szklanki, butelki... Krótko mówiąc, co tylko znalazło się w zasięgu ręki.
Wszystko działo się, najpierw, jakieś dwa metry od nas, a po szybkiej ewakuacji (na rozpaczliwą prośbę Martina) do wnętrza hostelu, nie więcej niż pięć metrów.
Chociaż, mówiąc szczerze (do czego głupio się przyznawać), ewakuacja nie była tak szybka, jak być powinna. No ale grzechem byłoby przegapić takie widowisko! Setka chłopaków napieprzająca się czym popadnie na środku ulicy, w świetle kolorowych, ozdobnych lamp i przy akompaniamencie muzyki dobiegającej z mocno już pustawych o tej porze knajp... Kto by sobie odpuścił?!? OK. Dennise... Ona schowała się głęboko w korytarzu i wykrzykiwała na nas najbardziej obelżywe wiązanki, byle tylko skłonić nas do pójścia jej śladem.
Dopiero kiedy jakiś zabłąkany kufel dosięgnął Chrisa, zostawiając mu siną pamiątkę na kilka najbliższych dni, uznaliśmy, że manewr odwrotu jest jak najbardziej wskazany.
Dodatkowego argumentu dostarczyła nam policja, która zjawiła się zadziwiająco szybko i na dzień dobry zaczęła... strzelać. Nie widziałem czy strzelają ze ślepaków, w powietrze, czy może z jakiejś „miękkiej” amunicji. Wolałem tego nie sprawdzać...
Po kilkunastu minutach, kiedy Martin uznał, że sytuacja jest opanowana i możemy wyjść, wokół "suki" stało kilku kolesi z rękami na dachu i rozstawionymi nogami. Policjanci starali się nie dopuścić do nich, wciąż rozgrzanych, przeciwników wymachujących przypadkowym uzbrojeniem.
Za nami na ulicę wysypał się tłum turystów w piżamach, obudzonych nocną wrzawą. Okazało się, że byliśmy jedynymi (!!!) naocznymi świadkami tej akcji jeśli chodzi o obcokrajowców i jednymi z niewielu w ogóle. Wieść szybko się rozeszła i przez kolejne dni "znajomi" zasypywali nas pytaniami o szczegóły. Odpowiadaliśmy, że takie "pokazy" są w programie zwiedzania miasta i odbywają się raz w miesiącu w piątkowy wieczór, więc jeśli mają ochotę, niech poczekają na następny...
Gdy, na drugi dzień, odwiedziliśmy Muzę, by dowiedzieć się czegoś na temat przyczyn nocnego zamieszania, na ulicy nie było już żadnych śladów bitwy.
Muza, choć zgodnie z planem balował na Taksim, był doskonale zorientowany w sytuacji. Walka rozegrała się między Arabami (szczerze mówiąc nie byłem świadom istnienia jakiejś znaczącej populacji Arabów w Turcji) a Kurdami. Nie poszło w zasadzie o nic konkretnego. Ot... Trochę za dużo raki i kilka niepotrzebnych słów.
Teraz ważniejszą sprawą było "rozliczenie się" z zadymiarzami. A tych policja już wypuściła, bo nikt na nikogo nie doniósł, nikt nie był poszkodowany i w ogóle nic się nie stało...
W rzeczywistości, restauratorzy gotowali się z wściekłości. Po pierwsze, szkody były niemałe. A po drugie, takie wydarzenia źle wpływają na opinię Sultanahmet, żyjącego przecież z turystów.
Sprawą i sprawcami zająć się miała kurdyjska mafia (prowodyrami okazali się Kurdowie), a spotkanie zorganizował i przewodził mu... ojciec Muzy. Kiedyś ponoć był z niego ostry zawodnik. Dziś "służy radą i doświadczeniem".
Kiedy popijaliśmy browarka gawędząc z Muzą, pod restaurację zajechało kilka aut, z których pasażerami jego ojciec serdecznie się przywitał, po czym wszyscy zniknęli w sąsiadującej z restauracją palarnią nagrili. Decyzji "rady", zdaniem Muzy, nie należało się spodziewać zbyt szybko, więc ruszyliśmy w miasto.
Werdykt poznaliśmy wieczorem... Prowokatorzy, tym razem, uratowali skalpy. Podjęto decyzję o ich... niezabijaniu(?!?!?) (do dziś zastanawiam się, czy był to tylko żart Muzy), nieobcinaniu żadnych członków i w ogóle zdecydowano nie naruszać ich cielesności. Uradzono natomiast, że pokryją wszelkie koszty usunięcia szkód i uroczyście (wyznaczono datę i miejsce) przeproszą poszkodowanych restauratorów. Wyrok, wydaje się, sprawiedliwy...
****
Jakieś dwa dni później raz jeszcze mieliśmy okazję bliżej zapoznać się z bujnym nocnym życiem ulic Stambułu, kiedy Fenerbahçe zdobyło tytuł mistrza Turcji.
Na ulicach zaroiło się od samochodów pędzących z prędkością maksymalną, z których, siedzący na otwartych oknach, kibice powiewali flagami i wykrzykiwali głośno swoją radość. W ciągu kilku godzin przynajmniej jedna trzecia budynków w mieście została oflagowana, a mury i gołe ściany pomalowano na barwy klubu. Część flag, muszę przyznać, robiła wrażenie. Dość powiedzieć, że zakrywały całe (!!!) fasady kilkupiętrowych budynków.
Muza, gdy zapytałem go komu kibicował, spojrzał mi głęboko w oczy i z przejęciem wycedził: "Jeśli otworzysz mi żyły, popłynie z nich czarno-żółta krew...". Fenerbahçe ma się rozumieć.