Rysienkę zdobywaliśmy z mozołem czarnym szlakiem ze Złatnej Huty. To znaczy ja z mozołem, bo mój towarzysz parł do przodu, choć muszę mu przyznać, że cierpliwie na mnie czekał.
Obtarłam sobie piętę, raz zgubiliśmy szlak, popadał na nas deszcz - oj, nie udała się wyprawa od początku. Było wilgotno, paskudnie i do domu daleko. Jakoś nie mogłam dojść do schroniska na Rysiance.
Na szczęście w ciągu dnia się ociepliło i wyjrzało zza chmur słońce, co uradowało moją fotograficzną duszę. Było jakoś łatwiej.
Do schroniska doczłapaliśmy się z nadzieją na ciepły posiłek, bo w planach mieliśmy jeszcze schronisko na Hali Lipowskiej i zejście do Złatniej malowniczym, żóltym szlakiem, co może nie jest karkołomnym wysiłkiem, ale dłuży się niemiłosiernie.
Schronisko jakich w naszych górach wiele. Ludzi brak, więc do okienka z życiodajnym jedzeniem kolejki nie było. "Poproszę dwie kwaśnice", "A proszę," - odpowiedziała miła pani - "10 zł się należy". Podaję 20 zł, a pani wydaje mi dychę reszty. Szok. Za chwilę szok drugi: wjeżdżają talerze wielkości młyńskiego koła, a w nich po brzegi nalana zupa. Pachnie, że aż ślinka cieknie. Smakowała wybornie. Najedliśmy się po uszy, co nam nie przeszkodziło poprawić pierogami z jagodami w schronisku na Lipowskiej.