Po trzech dniach doplywamy do Belo, malego miasteczka lezacego przy ujsciu rzeki do Kanalu Mozambickiego. Tu czeka na nas terenowy Nissan, ktorym pojedziemy do Tsingy. Mamy przed soba 100 kilometrow i nie mozemy uwierzyc, gdy przewodnik nam mowi, ze zabierze nam to 4 godziny! Droga, mimo, ze jest to Route Nacional jest bardzo ciezka i meczaca. Przejezdna jest tylko w czasie pory suchej. Miejscami czujemy sie jak na koncu swiata. Widoki jednak sa przepiekne. Mijamy rosnace przy drodze baobaby czy szerokie laki z setkami mniejszych lub wiekszych kopcow termitow. Przy promieniach zachodzacego slonca docieramy na miejsce.
W Tsingy zatrzymujemy sie na trzy noce. Jest to park narodowy, w ktorym znajduja sie niezwykle osobliwe skaly: bardzo ostre, waskie i szpiczaste. Slowo “tsingy” z jezyka Sakalava odnosi sie do chodzenia na palcach, w domysle po szpiczastych iglicach skal. Chodzenie po Tsingy daje duzo niezapomnianych wrazen. Liczne waskie i glebokie szczeliny czesto wymagaja sciagniecia plecaka aby moc sie przecisnac bokiem miedzy skalami. Czesto trzeba wychodzic po pionowych skalach. Pomagaja w tym liczne drabinki, wiszace mostki, wykute stopnie w skale i liny, do ktorych musimy sie stale podpinac karabinkami pochodzacymi z zalozonych na pas uprzezy. Raz musimy sie tez czolgac przez jaskinie. Trzeba uwazac, gdyz latwo mozna sie uderzyc o wystajace uskoki skalne, ktore sa ostre jak brzytwa. Otaczajace te skaly lasy sa zamieszkane przez rozne lemury. Tzw. sifaka Deckena wystepuje tylko tu. Mamy szczescie i udaje nam sie wypatrzyc te zwierzeta skaczace w poblizu nas po drzewach. Ich bielutkie jak mleko futro wspaniale kontrastuje z czarnymi jak sadza twarzami i uszami.
Jakies 30 km na polnoc od Morondava jest najwieksze skupisko baobabow na Madagaskarze. Miejsce to najladniej sie prezentuje o swicie lub o zachodzie slonca. Chcemy tak zaplanowac nasza podroz aby w “Aleji Baobabow” znalezc sie przed zachodem. Mimo, ze z Tsingy do Morondava jest tylko 230 km to wyruszamy o swicie czyli o 7 rano by zdazyc. Majac 10 godzin czasu na pokonanie tego odcinka i terenowy samochod, moze sie na pozor wydawac dosc sporo, ale nie na Madagaskarze. Najpierw musimy sie przeprawic promem na druga strone rzeki Mamambolo, nad ktora lezy Tsingy. Rzeka nieduza, ale trzeba czasami czekac dlugo na prom – tym razem nam sie udalo – po godzinie jestesmy juz na drugiej stronie i jedziemy do Belo nad rzeka Tsibirihina. 100 kilometrow tych samych wertepow! Mariola, pomna trudow przejazdu w druga strone, zazywa sobie przed podroza srodek na chorobe lokomocyjna. Niespodziewanie ostre objawy zatrucia pokarmowego pojawiaja sie u naszego przewodnika. Co chwile musimy przystawac i dac mu chwile na “przyjscie do siebie”. Przy kolejnym postoju wyciagamy nasza podrozna apteczke i wyprobowujemy na nim nasze leki, w ktore zaopatrzylismy sie wlasnie na taka ewentualnosc. Nasz przewodnik ufnie zazywa wszystko, co mu podajemy i po dwoch godzinach wyraznie ozywa. Czary “vazahe” sa bardzo skuteczne. Nawiasem mowiac, pod koniec naszej podrozy po Madgaskarze musielismy sami uciekac sie do tych samych, juz wyprobowanych metod, i na szczescie, tez sie okazaly bardzo skuteczne.
Po czterech godzinach docieramy nad Tsibirihine. Tu musimy dosc dlugo czekac na nastepny na naszej trasie prom a raczej na wiecej samochodow udajacych sie na drugi brzeg. Siadamy wiec na laweczce przy “punkcie gastronomicznym” na zakurzonym brzegu rzeki. Kobiety w kucki kroja warzywa, oskubuja kury z pior, wokol biegaja brudne i zasmarkane dzieci ciekawie nam sie przygladajac, wokol chodza dostojnie kury, w oczy wciska sie kurz pomieszany z dymem z palenisk, na ktorych kobiety cos gotuja. Postanawiamy zjesc nasz suchy prowiant z hotelu i popijamy woda z butelki. Zostalo nam kilka jajek na twardo, ktore oddajemy kobiecie, ktora nam pozwolila usiasc na swojej laweczce. Kobieta dziekuje i jeszcze wyczekujaco spoglada na pusta butelke po wodzie – tez ja dostaje i sie wdziecznie usmiecha.
Jest juz komplet samochodow i mozemy rozpoczac przeprawe. Rejs trwa prawie godzine, bo barka musi podplynac kawalek w gore rzeki. Nasz prom to de facto kilka dlugich blaszanych lodek polaczonych deskami, na ktorych zrobiono podklady z desek, tak ze samochod na nie najezdza jak na plozy. Trzeba bardzo uwazac aby sie dobrze ustawic, bo w przeciwnym razie pojazd moze sie przewrocic albo wpasc do wody. Nasz samochod jest ostatni wiec musimy jeszcze zaczekac kilkanascie minut w wiosce na drugim brzegu. Z ciekawoscia przygladamy sie miejscowemu zyciu. Dzieci do nas podbiegaja i widzac moj apart przewieszony przez ramie krzycza foto, foto! Bardzo sie smieja gdy im pokazuje na malym ekraniku ich podobizne. Jedna dziewczynka pyta przez naszego przewodnika czy mam dzieci. Zdziwiony odpowiadam pytaniem na pytanie, czy chciala by byc moim dzieckiem, dziewczynka w odpowiedzi kiwa potakujaco glowa. Sporo dzieci ubija wielkimi dragami ryz na make. Zarna sa tu nieznane.
Na tym odcinku droga jest juz lepsza i mozemy jechac okolo 35 km na godzine. Zaczyna sie pojawiac coraz wiecej baobabow. Bardzo nam imponuja swa wielkoscia i majestatem te dziwaczne drzewa. Okolo piatej dojezdzamy do “Aleji Baobabow”. W sam raz bo za pol godziny zacznie sie zachod. Widoki sa jak z afrykanskiej basni. Czerwone promienie slonca coraz mocniej obejmuja wiekie drzewa i cala rownine. Slychac porykiwanie pasacych sie zebu. Juz po ciemku docieramy do Morondava. Nasz hotel polozony jest nad Kanalem Mozambickim. Slychac szum morza lecz go nie widac. Do kolacji zamawiamy butelke malgaskiego wina, ktore jest tylko lokalna atrakcja i po sprobowaniu rozumiemy dlaczego. Rano jedziemy taksowka na lotnisko. Trasa wiedzie glowna ulica, ktora niewiele sie rozni od trasy z Belo do Tsingy – piaszczysta droga pelna glebokich dziur. Wzdluz “ulicy” gesto ustawione drewniane chaty w roznym stadium rozpadu. Cos jak gigantyczna wies, ze 100000 mieszkancow…