Podróż Madagaskar, Ósmy Kontynent - Rejs po rzece Tsiribihina.



Na trzeci dzien po przyjezdzie wyruszamy w kraj. Rano przyjezdza po nas kierowca kilkuletnim  Peugotem 406. Francuskie samochody zupelnie zdominowaly malgaski rynek. Stare wspomnienia wracaja – moj pierwszy samochod tez byl francuski. Elise (nasz przewodnik i kierowca) prowadzi samochod po swojemu. Na pustej i prostej drodze jedzie ostroznie a rajdowy duch wstepuje w niego dopiero na gorskich zakretach. Przez wioski tez jedzie zbyt szybko, mijajac przechodniow i rowerzystow zbyt blisko. I zwykle jedziemy o jeden bieg za wysoko, co powoduje, ze silnik jest stale przyduszony, ale moze Peugeoty to lubia…    

Rodowity Malgasz nalezy do jednego z 18 szczepow. Najliczniejszy – Merina, wyraznie rozni sie wygladem od pozostalych. Jego czlonkowie maja jasna cere, proste wlosy i lekko skosne oczy. Nic dziwnego gdyz  przed wieloma wiekami przybyli tu z Indonezji. Oprocz wygladu Merina przywiezli tu swoje cudzoziemskie zwyczaje rodem jakby ze srodkowego Celebesu. Jednym z nich jest okresowe przewijanie zmarlych. Zblizajac sie do Antsirabe widzimy idacy droga kolorowy korowod wraz z orkiestra grajaca standarty wrecz wyjeta z ulic Nowego Orleanu. Nasz kierowca przystanal i potwierdzil nasze przypuszczenia. Pytamy, czy mozemy byc swiadkami tej niezwyklej ceremonii. Kiwa glowa, ze nie ma zadnego problemu. Malutki cmentarz z wielkimi grobowcami jest niedaleko. Korowod idzie na przelaj a my przeciskamy sie polna droga samochodem. Dla wielu ludzi para “vazahes” (bialych ludzi) stanowi wieksza atrakcje niz sama niezwykla ceremonia. Tlum ustawia sie przy dzwiekach muzyki wokol grobowca. Mezczyzni usuwaja plyte tarasujaca wlaz a kobiety zawodza. Po chwili muzyka cichnie a naczelnik wioski ma przemowe w lokalnym jezyku. Nastepnie z grobowca wynoszone sa kolejno ciala zmarlych owiniete w worki i przescieradla. Wierzchnie przescieradla sa sciagane i zastepowane swiezymi. Robi sie ciemno. Atmosfera staje sie piknikowa, ludzie jedza, pija, rozmawiaja… Nim wyruszamy w dalsza droge przekazujemy nestorowi rodziny podarunek pieniezny. Przez tlumacza bardzo nam dziekuje za prezent i za nasze uczestnictwo w obrzadku.    

W Antsirabe, miescie wielkosci Nowego Sacza, nie ma formalnej komunikacji miejskiej a jedynym srodkiem transportu sa riksze. Ciagnacy je szczupli chlopcy lub mezczyzni w roznym wieku majac pasazera zawsze biegaja – skad oni maja taka kondycje? Szkoda, ze nie ma takiej konkurencji olimpijskiej, Madagaskar mialby szanse na zloty medal.    W Ansirabe zostajemy na noc. Temperatura spada do okolo 10 stopni, raczej zimno jak na tropikalna Afryke. Hotel jest w porzadku, ale lazienka pozostawia wiele do zyczenia. W nawet stosunkowo porzadnych hotelach na Madagaskarze nigdy nie natrafilismy na w pelni funkcjonalna lazienke. Najczestszym problemem byl prysznic. Jezeli juz lala sie ciepla woda, to zwykle nie lala sie tam gdzie trzeba, tworzac rozlewiska w calej lazience – raz nawet zanim zorientowalismy sie, zaczela sie juz wlewac do pokoju...  Najpiekniejsze miejsce, w ktorym spedzalismy czas to bylo Nosy Be – sliczna wyspa na polnocy kraju. Pieknie polozony hotel wsrod tropikalnej zieleni nad brzegiem Oceanu Indyjskiego. Bardzo urocze miejsce pod kazdym wzgledem! Wchodzimy do lazienki – wyglada pieknie i fukcjonalnie! Ufff! Kamien spadl nam z serca – w koncu spedzimy tu nasze ostatnie 4 dni na Madagaskarze i bedziemy regenerowac sily po czesto uciazliwej podrozy po calym kraju. Jeszcze rzut okiem na muszle – nie moze byc! Brakuje deski! Zwrocilismy uwage wlascicielce na ten szczegol: pardon Madame… i na tym sie skonczylo.

Z Ansirabe rano wyruszamy do Miandrivazo. Caly czas jedziemy przez gory. Widoki zmieniaja sie za kazdym zakretem. Podobnie jak na Celebesie jest tu mnostwo tarasow ryzowych czasami pokrywajacych cale wielkie, choc lagodne zbocza gor. W jednym miejscu widzimy kobiety lowiace ryby na polach ryzowych. Brodza po wodzie na bosaka lecz sa cieplo ubrane (maja nawet zawiniete twarze) a na glowach trzymaja kosze, do ktorych wkladaja zlowione ryby. Zatrzymujemy sie aby zrobic zdjecia. Zauwazaja mnie i biegna groznie dopominajac sie o pieniadze. Nasz kierowca z nimi pertraktuje i dajemy im niewielka sume pieniedzy. Musze sie pospieszyc ze zdjeciami bo oto z dalszych stron zaczynaja nadbiegac nastepne… Ewidentnie na pozowaniu mozna lepiej zarobic niz na rybach!    

Klimat zaczyna sie zmieniac z najzimniejszego na najgoretszy. W ciagu kilku godzin jazdy jestesmy juz na tropikalnych nizinach, gdzie w dzien jest ponad 30 stopni. Nocujemy w bardzo prymitywnym “hotelu”. Kury prawie wchodza nam do pokoju. W oknach nie ma szyb, tylko drewniane okiennice, prad jest tylko 3 godziny po zmierzchu czyli do 9-tej wieczorem. Na drugi dzien wyruszymy na 3-dniowy rejs po rzece i nasze mozliwosci umycia sie beda znikome, wiec staramy wykorzystac ostatni dzien z “lazienka”, ktora wlasciwie bez zadnego odgrodzenia zaczyna sie tuz przy lozku. W ledwo ciurkajacej wodzie bierzemy prysznic. Brak cieplej wody nam nie przeszkadza bo panuje upal.    

Rano wyruszamy wiekszym pojazdem, ktory jest w stanie stawic czola super wyboistej drodze nad rzeke. Najpierw jedziemy do miasta aby zalatwic odpowiednie papiery. Idziemy wsrod walacych sie drewnianych szalasow, przemykamy waskimi oplotkami, przejsciami, kury uciekaja nam spod nog i od tylu wchodzimy do ciemnej chaty z klepiskiem. Na polkach sa sterty pozolklych od kurzu i starosci papierow. Za chyboczacym sie biurkiem siedzi usmiechniety urzednik, ktory na przedpotopwej maszynie do pisania odpisuje informacje z naszych paszportow, majestatycznie i powoli stukajac klawiszami. Pozniej przybija na kazdy papier po 5 piecztek. Bierze drobna oplate i wysyla nas na posterunek policji. Tu pomieszczenie jest jeszcze bardziej ponure i przypomina meline ze starych filmow o piratach. W srodku siedzi dwoch urzednikow spowitych w kleby dymu z papierosow. Na widok mojej kamery wiszacej na ramieniu reaguja glosnym no photo!!! Najpierw jeden wklada papier do maszyny i powoli odpisuje te same informacje z paszportu, od czasu do czasu ze mna konsultujac rozne szczegoly, bo paszport jest po angielsku. Pozniej wyciaga papier z maszyny wrecza mi go i prosi abym podszedl do drugiego urzednika, ktory siedzi obok. Tamten wklada tenze papier i wypisuje jeszcze pare innych informacji z mojego paszportu. W miedzyczasie ten pierwszy robi to samo z paszportem Marioli… Jeszcze kilka pieczatek i po godzinie wsiadamy do samochodu i wyruszamy w droge.

Na poczatku jedziemy po w miare plaskiej polnej drodze lecz kilka kilometrow dalej zaczynamy rozumiec dlaczego potrzebny byl samochod terenowy. Niektore wzniesienia trzeba bylo wziac na pare razy metoda prob i bledow. Trasa po bezdrozoch Atacamy w Boliwi to spacer po plazy przy tych kilkudziesieciu kilometrach mordegi.    Dojezdzamy do wioski nad brzegiem rzeki wplywajacej do rzeki Tsibirihiny, na ktorej spedzimy 3 dni. Wsiadamy na nasz stateczek. Oprocz naszego przewodnika, ktory zna pare slow po angielsku i mowi jako tako po francusku, jest trzech chlopcow zalogi i korpuletna kucharka, Mamafara, a my stanowimy pasazerow. Wkrotce wyplywamy, lecz zaraz wpadamy na mielizne, z ktorej staramy sie sciagnac stateczek przez ponad godzine. Ostatecznie do wody wchodze rowniez ja a nawet Mariola, ale nic to nie daje. Dopiero gdy z wioski nadchodzi jeszcze kilku mezczyzn z dragiem wreszcie nasza lodz rusza dalej.    

Miarowy stukot diesla, plusk wody, swiezy powiew wiatru od wody, piekne bezchmurne niebo towarzysza nam przez trzy dni. Coz za relaks! Siedzac wysoko na matach na dachu pod baldachimem z lornetka, kamera, aparatem i obiektywami rozmarzonym wzrokiem lustruje powoli zmieniajace sie krajobrazy. Mijamy to skalne wawozy, po ktorych wesolo skacza lemury, to szerokie rozlewiska, w ktorych nie zawsze udaje nam sie ominac zdradziecko zakrytych pod czerwona woda mielizn. Dryfujacy statek i probujacy go sciagnac przy pomocy dragow ludzie stanowia zapewne mile urozmaicenie tej spokojnej monotonii dla wygrzewajacych sie na brzegu wielkich krokodyli nilowych, ktore na nasz widok zaczynaja wesolo merdac ogonami ciekawie obserwujac rozwoj sytuacji. Od czasu do czasu mijaja nas pirogi napedzane nie wioslami a dlugimi zerdziami. Kazde nadajace sie pod uprawe ryzu miejsce wzdluz brzegu jest wykorzystane. Stad czesto widzimy sadzacych ryz ludzi. Czasami podplywa do nas rybak proponujac kupno swiezo zlowionych ryb. Czasami my zatrzymujemy sie we wsiach po prowiant w postaci jeszcze zywych kur, czy swiezych owocow. Nocujemy na piaszczystych plazach w namiocie pod milionem gwiazd. Toaleta ogranicza sie do umycia zebow i przeplukaniu pasty woda z butelki… Wybor ubikacji dosc duzy, albo wsrod najdziwniejszych roslin na swiecie, albo pod baobabem… Przed pojsciem spac siedzimy przy ognisku i sluchamy piosenek szczepu Sakalava spiewanych przez nasza zaloge.  

Drugiego dnia w poludnie nasz przewodnik nas informuje, ze wlasnie opuszczamy terytorium plemienia Merina i wplywamy na ziemie Sakalava, z ktorego sa wszyscy czlonkowie zalogi. Musimy prosic dobre duchy o przychylnosc i pomoc w czasie podrozy przez ich terytorium. Przewodnik wyciaga mala butelke 52-procentowego rumu i troche wlewa do rzeki po obu stronach lodzi, a nastepna porcje nalewa sobie na glowe i wciera we wlosy. Podaje rum nastepnym czlonkom zalogi, ktorzy ten rylual powtarzaja. Gdy dochodzi do nas pyta czy pijemy alkohol. Odpowiedz jest pozytywna wiec nalewa nam rum do szklaneczki – musimy wypic do dna. Kucharka tez nie lubi wylewac za kolnierz. Teraz jestesmy ufni, ze dobre mzimu bedzie nas miec w swej opiece.  

  • Madagaskar
  • Krajobraz, Madagaskar
  • Tsibihirina
  • Tsibirihina
  • Tsibirihina
  • Krokodyl
  • Krokodyl
  • Lemury
  • Tsibirihina
  • Tsibirihina, nasza lajba
  • Tsibirihina, gdy zachodzi slonce...
  • Tsibirihina, flisacy malgascy.
  • Tsibirihina, udany polow.
  • Tsibirihina, pelny relaks...
  • Dzieci z plemienia Sakalava
  • Dzieci z plemienia Sakalava
  • Antsirabe, Madagaskar