Nie byliśmy oryginalni – po kilku dniach wróciliśmy do Splitu tylko po to, by wejść na pokład promu Jadrolinji. Na cel wycieczki wybraliśmy „lawendową wyspę” i miejscowość Stari Grad. Po części dlatego, że te połączenia były częstsze i spóźnienie się na jeden prom nie generowało większych problemów. Poza tym w naszym przewodniku Stari Grad był tak ciekawie opisany… To tutaj w 384 r. p.n.e. Grecy założyli osadę Faros ze starożytną latarnią, jednym z siedmiu cudów świata starożytnego (jaka szkoda, że dziś nie ma po niej śladu). Później była tu zlokalizowana stocznia. Do 1331 roku Stari Grad był stolicą wyspy, ale tytuł ten odebrało mu rozwijające się na południu miasto Hvar.
Byliśmy zdecydowanie zaskoczeni – spodziewaliśmy się czegoś innego. Nie lepszego czy gorszego, po prostu innego. Od przystani promowej do miasta trzeba iść dobre 15 minut i nie byłoby to niczym złym, gdyby nie to, że trasa wiedzie krętą drogą bez chodnika czy choćby pobocza. Do tego wędrować trzeba w pełnym słońcu, które nie szczędzi promieni. Dobrze, że we wrześniu ruch nie był duży, a i słońce nie dawało już 100% swoich możliwości.
Gdy dotarliśmy do centrum czekała na nas kolejna niespodzianka. Jakieś 90% kościołów, muzeów itp. Jest otwartych tylko przed południem i zanim do nich dotarliśmy zdążyły się już pozamykać. W ogóle miasto było jakby wymarłe. Ale samotne błądzenie po wąziutkich uliczkach z typową śródziemnomorską zabudową było bardzo fajnym doświadczeniem (tak odmiennym od spaceru po zatłoczonym Splicie). Na wyspie udało nam się kupić pamiątki dla najbliższych w znacznie korzystniejszych cenach niż na stałym lądzie. A i lokalne owoce były jednymi z najbardziej soczystych i słodkich, jakie jedliśmy w Chorwacji.
W Starim Gradzie jest też „chorwacki Czarnolas”. Jedyne muzeum jakie udało nam się zwiedzić to dom Petara Hektorović’a, którego można porównać do naszego Jana Kochanowskiego. Bogaty poeta z XVI wieku zbudował sobie na wyspie letnią rezydencję, która z założenia miała być jednocześnie schronieniem dla mieszkańców w razie jakiegoś zagrożenia (miasto nie ma murów obronnych). Hektorović był zapalonym wędkarzem, więc nakazał, by w rezydencji skonstruowano sadzawkę, tak, aby mógł w dowolnym momencie oddać się swojemu hobby. W sadzawce na dziedzińcu do dziś pływają ryby (żeby być bardziej dokładną, jest to jakieś n-te pokolenie po tych, które łowił poeta :)), urastając bez mała do rangi symbolu miasta. Dom dodatkowo jest ozdobiony tabliczkami z cytatami z poematów Hektorović’a.
W drodze powrotnej do Splitu mieliśmy okazję podziwiać wspaniały zachód słońca na morzu.