Tego dnia mamy zaplanowany nocleg w Krzemieńcu. Nie mamy niczego zarezerwowanego, ale po dotarciu na miejsce i odwiedzeniu pierwszego hotelu (Ksenia) okazuje się, że możemy spędzić noc w całkiem przyzwoitych warunkach (łazienka z prysznicem w każdym pokoju, plazma na ścianach) za ok. 30 PLN od osoby. Dochodzimy do wniosku, że jakoś przeżyjemy te „niewygody” i po zakwaterowaniu udajemy się do pobliskiej restauracji na ukraiński obiad. Restauracja jest stylizowana na starą, drewnianą chatę i oferuje świetne jedzenie za uczciwą (jak na polskie warunki) cenę.
Po drodze do Liceum Krzemienieckiego mijamy pomnik Szewczenki i pozostałości po wesołym miasteczku - straszące zardzewiałe konstrukcje przypominają, że coś się tu skończyło i nic nowego nie może się zacząć. W budynkach dawnego liceum obecnie mieszczą się różnego rodzaju szkoły, tylko tablica poświęcona Tadeuszowi Czackiemu przypomina, iż kiedyś w tym budynku kształcono polską elitę. Z budynkami liceum połączony jest kościół św. Ignacego Loyoli i św. Stanisława Kostki (obecnie w posiadaniu Ukraińskiej Cerkwi Prawosławnej – zabrany katolikom po powstaniu listopadowym, w dwudziestoleciu międzywojennym znów kościół katolicki, po II wojnie światowej sala gimnastyczna). Jest on właśnie remontowany (pewnie dlatego drzwi nie są zamknięte i można wejść do środka). Wszędzie stoją drewniane rusztowania, które wyglądają jak domek z kart, który za chwile się zawali. Między kościołem a główną ulicą Krzemieńca (oczywiście ulica Szewczenki) znajduje się pomnik Wielkiej Wojny Ojczyźnianej 1941 – 1945. Intencją autora pewnie było pokazanie dwóch mężnych wojaków, którzy strzegą swej ojczyzny przed agresorem, ale kiedy teraz tak stoją z groźnymi minami wymachując pustą butelką po piwie (zapewne dar ukraińskiej młodzieży), w dodatku na tle rozpadającego się domu, wcale nie wyglądają groźnie.
Idąc ulicą Szewczenki wzdłuż Krzemieńca praktycznie z każdego miejsca uwagę przyciąga wzniesienie, na którym dostrzec można ruiny zamku. Wspinamy się skrótami pod górkę co chwilę mijając żółte instalacje gazowe, które na Ukrainie z jakiegoś powodu poprowadzone są na zewnątrz budynków tworząc ciekawą rzeźbę szkieletową. Z Góry Zamkowej widać jak na dłoni cały Krzemieniec a w oddali nawet Ławrę Poczajowską. Schodzimy z zamku już zwykłą drogą i tu niespodzianka - okazuje się, że wejście na zamek jest płatne (3 Hrywny). Siedzi sobie pan w starym ukraińskim samochodzie i sprzedaje bilety. Próbujemy coś załatwić kombinując, że my przecież nie wchodzimy tylko wychodzimy, ale nie ma mocnych, trzeba zapłacić.
W drodze powrotnej kupujemy od starszych pań sprzedających warzywa na ulicznych stoiskach (urzędują oczywiście przy ulicy Szewczenki) arbuzy, ogórki i pomidory. Będą na jutrzejsze śniadanie. Wyglądają na hodowlę własną, ale kto to teraz może rozróżnić! Dodatkowo kupujemy słoik jagód od chłopaka, który sądząc po plamach na rękach, dopiero przed chwilą skończył je zrywać.
Następnego ranka udajemy się jeszcze do muzeum Słowackiego, gdzie zgromadzonych jest wiele pamiątek po naszym wieszczu (między innymi jego listy, a także ciekawy instrument muzyczny – klawikord żyrafa, w którym struny umieszczone są pionowo). W muzeum można kupić wydawnictwa książkowe a także płyty DVD w języku polskim przedstawiające np. ukraińskie zamki czy miasta. Takie materiały informacyjne są niestety jeszcze dużą rzadkością na Ukrainie (jeśli już to tylko w języku rosyjskim).
Udajemy się także do kościoła parafialnego św. Stanisława. Jest on oczywiście zamknięty, ale po chwili pojawiają się 2 panie mówiące po polsku, które wpuszczają nas do środka. W środku znajduje się pomnik Juliusza Słowackiego (którego armia radziecka nie zniszczyła, gdyż miejscowi powiedzieli, że jest to poeta jak najbardziej rewolucyjny), a także inne polskie akcenty (np. tablica pamięci ofiar II wojny światowej Liceum Krzemienieckiego). Po wyjściu z kościoła zaczepia nas mały chłopiec, zapewne syn jednej z pań, które nas wpuściły do kościoła. Chłopiec chciałby nam opowiedzieć wiersz polskiego poety Słowackiego, którego nauczyła go mama. Po krótkiej recytacji, z której niewiele zrozumieliśmy, mały dostaje na lody a my ruszamy w dalszą drogę.