Czuję spojrzenia ludzi tutaj. Gdy je łapię, oni natychmiast kierują wzrok na co innego. Niby Białas to tutaj żadna atrakcja. A jednak oni się przypatrują. To nieco krepujące, choć z drugiej strony jakoś tak łechce. Nie będę próbował się domyślać, co za tymi spojrzeniami, co w głowach tych, którzy obserwują. Niech będzie, że to zwykła ciekawość i zainteresowanie odmiennością.
Dzień udany, choć najmniej chyba z dotychczasowych. Wycieczka do pływających ogrodów to dla mnie megaśna porażka. Dla mnie, bo Elizka twierdzi, że było całkiem fajnie. Dla kajakarza, co niejedną ładną rzeką spłynął i ‘kwiaciarza’, który z wieloma ślicznymi kwiatami ma do czynienia na co dzień, ta wycieczka to ledwie słabiusi spacerek łódkami pośród lichych szkółek ogrodniczych. Niesamowity zawód. Samo hasło ‘Pływające ogrody’ mnie elektryzowało. Kwiecistość i to w formie pływającej. Łał! I to jeszcze wpisana na listę dziedzictwa UNESCO. A tu taki zawód… Eh.
No tośmy się udali we dwójkę (Marta w hotelowym łóżku zmaga się z chorobą) do Templo Mayor, pozostałości po stolicy Azteków bezpardonowo zajętej i zniszczonej przez hiszpańskich konkwistadorów. I co? I tzw. guzik. Czyli gówno. W poniedziałki obiekt zamknięty.
Pełni złych przeczuć ruszamy do muzeów Fridy Kahlo, Diego Rivery i Lwa Trockiego. Pierwsze nieczynne, bo poniedziałek; drugie nieodnalezione (no nie szukaliśmy zbyt zaciekle po prawdzie); trzecie trudne do namierzenia, ale przynajmniej otwarte codziennie. Jak zapewnia przewodnik. Czyli, jak to w życiu turysty bywa, zamknięte na cztery spusty.
Prawda przewodnika rozmija się z prawdą rzeczywistości. Robotnicy przed muzeum doradzają: „Maňana!”. Jasne, pewnie jutro tu przyjdziemy… Za to spacer w poszukiwaniu muzeów pozwolił nam odkryć niezwykle ładną, spokojną, zadbaną, zgoła nie meksykańską dzielnicę. Takie meksykańskie Sępolno. Aż chciałoby się tu mieszkać.
Na skutek muzeowych niepowodzeń postanowiliśmy zrobić coś, co musiało wypalić. Pojechaliśmy zatem metrem (bardzo malowniczym społecznie i dobrze już znanym środkiem tutejszej komunikacji zbiorowej) do Bazyliki Matki Boskiej Guadelupiańskiej. Po pamiątki. Dla bliskich, którym takie religijne gadżety sprawią przyjemność. Zakupy udane. Odwiedziliśmy też bazylikę nową, w której umieszczono oryginał wizerunku Matki Boskiej z Guadelupe. Jakże odmienny klimat od wczorajszego! Bez tłumu, zgiełku i ścisku obejrzeliśmy z poziomu ruchomych schodów świętą relikwię. Zupełnie nowe doznanie! Nawrócenie to jeszcze nie było, ale o ile normalniej wszystko wokół wizerunku Matki Boskiej wyglądało. Fakt, że ciągle pielgrzymi na kolanach pokonujący ostatnie metry do bazyliki, że wciąż dziwnie uziemszczone boskie symbole na straganach przed bazyliką. Ale odium wokół tego zdecydowanie normalniejsze i bardziej przystępne.
Powrót na piwko do hotelowej restaurancji, rozmowa o wydatnych twarzach tuziemców bez wydatnych kości policzkowych i o płaskich tyłkach Meksykanek, zamieszanie z kelnerem przy płaceniu rachunku. Chciał skasować nieopatrznie za jedno, a wypiliśmy trzy piwa. Cudowna, wrodzona, polska uczciwość nie pozwoliły mi tak pozostawić tej sprawy i narazić kelnera na straty. A cudowna, wrodzona, polska skromność kazała mi o tym teraz napisać.
Jeszcze pisanie kartek do rodzin i znajomych i wyjazd do pokoju. Jutro mykamy poza Meksyk miasto.
(Aha! O poranku kolejny niecodzienny obrazek widziałem – mniej więcej dziesięciu mężczyzn, z czego większość uzbrojona, opróżniało budkę telefoniczną z wrzuconych monet. Taaa. Cóż, widać, że taka garstka monet to musi być spora pokusa dla tuziemców, że aż taka załoga. Bezpieczeństwa nigdy dość. Albo wraca moja teza o nadmiarze rąk do pracy…)