Zrywka o poranku, pakowanie i żegnamy się z hotelem Qualitat (trzy gwiazdki i dwa brylanty, które właściciel sam sobie dodał, ot tak, dla picu chyba i pewnie by z daleka wyglądało na pięć gwiazdek). Ostatnie śniadanie w hotelu to kolejna wariacja na temat zemlonej fasoli, jajek, sosu salsa i niezmiernie pysznych, świeżych owoców. Oraz niezmiennie świetna kawa z cynamonem. Napiwek tu, napiwek tam i wypad z hotelu. Stajemy przed nim z bagażami i po krótkiej chwili zjawia się taksówka. Nic dziwnego – tutaj praktycznie co trzeci samochód to taksówka. Marta pyta o cenę kursu na dworzec, ‘30 pesos’ w odpowiedzi. Wsiadamy i jedziemy naprawdę spory kawał. Równowartość siedmiu i pół złotego, i to do podziału na troje, za 20 minut jazdy i wiele przebytych kilometrów to autentycznie dobra cena. Aż trudno nie dać napiwku.
3,5 godziny w autobusie spędziłem nie próżnując. Nadrobiłem zaległości w pisaniu notatek z podróży. No właściwie, nie oszukujmy się, wszystko co tutaj do tej pory było do przeczytania napisałem właśnie w autobusie, wystawiając mą lichutką pamięć na naprawdę ciężką próbę. Teraz wiem, że warto pisać od początku i na bieżąco, bo niezwykle ważne są pierwsze wrażenia. Później człowiek przyzwyczaja się do nowych sytuacji, kontrasty kulturowe rozmywają się. To, co z początku szokuje, później ledwie dziwi, by wreszcie stało się czymś zwyczajnym i powszednim.
Zatem Meksyk miasto. Mega miasto. Przy wjeździe posterunek wojska ze stanowiskami obłożonymi workami z piachem. Jak na wojnę. Potem kompleks czystych i ekskluzywnych względem reszty budynków, nowych wieżowców. Tuż za nim drewniano-kartonowe slumsy.
Przesiadamy się do taksówki. Do kolekcji świetlanych sprzedawców i innych ulicznych zawodników dodajemy jeszcze żonglera, sprzedawców puszek z napojami, tortill, gum do żucia, bułek, orzeszków oraz – uwaga! – policjanta, który zbierał od kierowców drobne w służbowy kask. Po co czy za co czy na jaki zbożny cel – pozostaje to dla nas zagadką. Może celem wsparcia swojej policji (w myśl przebrzmiałej u nas akcji ‘popieraj swoją policję)? Nie wiadomo. Jedni wrzucali, inni nie.
Meldujemy się w hotelu i znowu nielekkie zdziwienie. Nie płacimy z góry za pobyt, nie wypełniamy kwestionariuszy, nie zostawiamy paszportów. Po prostu bierzemy klucze i idziemy mieszkać. Cudnie jest. My jednak zostawiamy bagażowość i ruszamy na pierwszy spacer po stolicy. Trochę przy tym cykamy się o bagaże, skoro tu taka nieco niefrasobliwość, jednak obawy były płonne; zastajemy je po powrocie w nienaruszonym stanie. Po prostu hotelowy czy wręcz mentalny, meksykański luz. Nie zawsze i nie w każdej dziedzinie życia oczywiście. Hotel znajduje się w ścisłym centrum, więc do wielkiego zocalo z imponującą katedrą mamy parę kroków. Największe na mnie wrażenie robi jednak niesamowicie wielka flaga Meksyku na placu przed katedrą. W życiu tak wielkiego sztandaru nie widziałem. Poruszany majestatycznie leniwymi podmuchami wiatru góruje nad głowami wszystkich i jest dobrze widoczny z każdego miejsca zocalo.
Na każdym skrzyżowaniu czasem nawet kilku policjantów, którzy kierują ruchem tak, że przechodzi się przez jezdnię nawet, gdy czerwone światło na to nie pozwala. Wygwizdują przy tym melodyjnie i nerwowo, stanowczo gestykulują. Wokół fale aut i fale pieszych. W symbiozie, w zgodzie, nie wzajem na pożarcie.
Podchodzimy do grupki tańczących w tradycyjnych strojach potomków Azteków. Fotografujemy zawzięcie, ale w pewnej chwili podchodzi do nas jeden z tancerzy i zdecydowanym ruchem dłoni pokazuje, by nie robić zdjęć. Uznaliśmy, że żadne tam historie typu ‘kradzenie duszy’, ot po prostu nie wrzuciliśmy do czapki, gdy zbierano, stąd brak zgody na focenie. Nie to nie. Ciężko wszelako założyć, że przyszli tu sobie tylko potańczyć rytualnie, akurat tu, gdzie tysiące turystów z mnóstwem obiektywów. Zarobić przyszli i tyle.
Wchodzimy do katedry. No flash! Mądre podejście do rzeczy, w Polsce rzadko spotykane. U nas są dwie opcje na ogół: fotografowanie bez ograniczeń bądź całkowity zakaz focenia. Tu można focić wszędzie, czasami pod warunkiem jednak, że bez lampy błyskowej. W to nam graj! Oczywiście zdarzają się palanty (sorry Japończycy i Amerykanie, ale to zwykle z tej grupy turystów), którym wydaje się, że ich zakaz nie dotyczy. Drażni mnie to, bo jeśli ktoś idzie nam na rękę nie zabraniając focenia całkowicie, to wypada uszanować zasady na jakich popstrykać sobie można. Z wyłączeniem tańczących zarobkowo Indian! (żart, nie fotografowaliśmy ich, jeśli tego nie chcieli).
Wnętrze katedry nie zachwyca. Ot wielki, ale wcale nie przepiękny czy cudownie mistyczny kościół. Za to napotykamy polski akcent – na ścianie wielka tablica upamiętniająca wyświęcenie katedry przez Jana Pawła II.
Obiad w ładnej restauracji z kelnerkami w dziwnych uniformach. Z wielkimi pomarańczowymi trykotami na ramionach. Przy kasie autentyczna książka życzeń i zażaleń (komuno wróć!), a w wejściu prawdziwe, gotowe drinki i potrawy serwowane w lokalu. Na pokaz. By mieć pogląd, na to co w środku podają, a i pewnie apetyt zaostrzyć. Jedzonko faktycznie dobre. Piwko podawane w schłodzonych kuflach – dobry, meksykański zwyczaj. Nowa objętość – 355 ml. Widać, co marka i browar to własne zasady. [Jak się później okazało, to najpopularniejsza objętość, jeśli chodzi o sprzedawane piwo.]
Wieczorem lokalny drink wg zamówienia Fernanda w przyhotelowej restauracji (na bazie tequili, stąd zbyt mocny w smaku; wódka ma nieporównanie delikatniejszy, zwłaszcza w drinkach, posmak). I wreszcie spanko w przytulnym, niewielkim pokoju. Aha – pilot tiwi wmontowany w ścianę i obok sterowanie światłem i wiatrakiem na suficie. Na wyciągnięcie ręki z łóżka! Piękna rzecz. I jak cieszy! :D