Pierwsze spotkanie z żywym Meksykiem, z ludźmi i ich codziennością, z ulicą. Pierwsze spostrzeżenia.
Długie spodnie. Wszyscy noszą długie spodnie. Nikt nie pokazuje kolan i łydek. Trudno to sobie wyobrazić, ale w lecie ponoć też. Jeśli kobieta, i to zwykle starsza, to długa suknia. A przecież ponad dwadzieścia stopni…
Jesteś biały i oni z daleka to widzą. A ja widzę, że oni widzą. Łapię spojrzenia tuziemców. Na szczęście neutralne i pozbawione złego przesłania. Raczej podszyte ciekawością.
Miasto jest ciasne. Mało tu zieleni i w ogóle nie ma zwierząt. Dziwne. Wygląda na to, że tu nie ma zwyczaju trzymania psa w mieście. Zapewne także dzięki temu względnie czysto tu i schludnie. Choć sceneria często wiekowa i nierzadko od lat nie odnawiana i nie remontowana.
Meksyk to kraj specyficznego marketingu. Reklam i szyldów tu niezliczoność. Całe ciągi kolorowych, mniejszych i większych napisów i obrazków. A wszystkie odręcznie odmalowane. Żadnych plakatów, bannerów, profesjonalnie wyprodukowanych szyldów. Każdy sam dba o swój marketing. I tak jak mała, rodzinna apteka została urządzona i ozdobiona wieki zdawałoby się temu, tak postać tę zachowuje do dziś. A reklama – proszę bardzo: farba, flamaster i pomysł. I gotowe.
Typowy miejski krajobraz to niska zabudowa. Żadnych wieżowców, bloków, wind. Kolonialnie, niewysoko, na wyciągnięcie ręki.
No i jeszcze wszędobylskie ‘colectivos’. Małe, dziesięcio-, dwunastoosobowe busiki to podstawa komunikacji zbiorowej. A do tego ‘paradas continuas’ – przystanki ciągłe, co znaczy, że fura zatrzymuje się wszędzie tam, gdzie czekają bądź chcą wysiąść pasażerowie. W zasadzie nie trzeba nawet machać do kierowcy, wystarczy stać na chodniku i wyglądać na czekającego, a kolektywka się zatrzyma. Wstrzymując oczywiście przy tym cały ruch na wąskich uliczkach, ale włączone światło awaryjne załatwia sprawę i nieporozumienia.
Bożesz, jak oni parkują! Bez ironii – jak dobrze i pieczołowicie! Ciasno i na milimetry. Zawsze do końca i z wielką dbałością o efekt końcowy, choćby miało to kosztować wiele ruchów kierownicą i wielokrotne mieszanie wajchą zmiany biegów. Cierpliwie i z pietyzmem, bez nerwów i pośpiechu. A pozostali (co jeszcze dziwniejsze) równie cierpliwie czekają.
Pasy na jezdni właściwie nie istnieją. No i dobrze, bo ruch i tak sam się reguluje. Tylko w godzinach szczytu co niecierpliwsi dają po klaksonie, wyrażając tym swe zniecierpliwienie raczej, niźli poganiając innych.
Sklepy są na ogół bez drzwi. Frontem do klienta, czyli wejście na szerokość sklepiku i co atrakcyjniejsze towary wystawione z przodu, na pokuszenie.
Zocalo, czyli rynek, wyróżnia się finezyjnie przyciętymi w kwadraty i owale soczyście zielonymi drzewkami. Kręci się tu wielu mikrosprzedawców, z których już z daleka wyłowić można wzrokiem sprzedawców kolorowych balonów i waty cukrowej. Drobni sprzedawcy mają pełną mobilność. Każdy z tych malutkich biznesików można w sekundy przenieść w inne miejsce.
Wielu wcale nie bezczynnie siedzących pucybutów. W Polsce profesja praktycznie wymarła. I raczej negatywnie nacechowana, bo to nieco uwłaczające godności buty komuś czyścić. Nie tutaj. Usługa i zawód jak każdy inny. A równowartość 3,5 złotego za czyste i lśniące buty, to chyba nie wydatek nie do udźwignięcia dla przeciętnego Meksykanina, bo klientów nie brakuje.
Śmieszny, animowany ludzik na słupie przy przejściu pozwala pieszym sprawnie przebyć jezdnię. A licznik sekund pozostałych do zapalenia czerwonego dla pieszych światła informuje, ile czasu zostało na dobrnięcie do chodnika. Masz dwadzieścia sekund – ludzik drepcze statecznie; masz pięć – ludzik biegnie pospiesznie. Jasno i obrazowo. I jakoś tak sympatycznieJ
Wieczorem piwko w promocji 2 za 1. Ale o dziwnej objętości 325 ml jedno. Więc taka promocja to dla Polaka żadne halo.
Meksykanie to w większości lud zdecydowanie niezamożny i biorący się z biedą za bary każdego dnia. Ale tutaj, jakże inaczej niż często w Polsce, nie alkohol jest sposobem na ciężkie życie. Jest nim wiara. Głęboka, czasem przybierająca karykaturalny wymiar religijność. A pijaków tu po prostu nie uświadczysz. Ba! Pijaków. Nawet nietrzeźwych nie sposób wytropić. W takim klimacie jest pewnie wielką udręką dla ciała topić smutki w alkoholu, ale nie to jest główną przyczyną braku przekraczania zdrowo rozsądkowych granic. Tutaj pije się, by ugasić pragnienie [np. wyborną micheladą], by posmakować, by mieć przy czym posiedzieć ze znajomymi. Nie po to, by zapomnieć.
To oczywiście wrażenie. Prawdy być może nie widać z perspektywy takiego przybysza, jak ja.
A poza tym na ulicy trzeba być grzecznym. Widok policji w potężnych pikapach, gdzie jeden funkcjonariusz stoi przy karabinie maszynowym, a reszta załogi trzyma palce na spustach wielkich karabinów musi robić wrażenie. I robi.