Podróż ten pierwszy raz - Meksyk! - przylot do stolicy i przejazd do Morelii



2009-01-20

Trudno czasem być Polakiem za granicą. To proste spostrzeżenie rozciągnąć można na, oczywiście, wszelkie nacje. A trudno być Polakiem za granicą, bowiem prędzej czy później spotykasz innych Polaków za granicą i nie całkiem ci to w smak. Pal sześć, gdy tylko chcą się bratać lub robią ponad-aferę, że, ojej, polska mowa w pobliżu, a wypowiadacze dobrze znanych, swojsko brzmiących słów nie z naszej wycieczki. Dużo gorzej, gdy zachowują się tak, jakby za wszelką cenę chcieli utrwalić nie całkiem przecież korzystny wizerunek Polaka w świecie. Skąd te pokrętne przemyślenia? Pijani Polacy na pokładzie samolotu (i to tacy niby z definicji nie bardzo alkoholowi, bo pielgrzymi, do Matki Boskiej Guadelupiańskiej zapewne) wzbudzili moje srogie zażenowanie i niesmak. Awantura na pokładzie, interwencje stewardessy, próby odebrania przez nią butelczyny dobrze zaprawionym jegomościom. Ależ obciach i żenadka! Aż wstyd odezwać się po polsku, by nie dać poznać otoczeniu, że coś nas łączy (nota bene – gdy przyszło wypisywać karty wjazdowe do Meksyku, w rubryce ‘narodowość’ jak jeden mąż pisali Deutschland, widać turyści z Górnego Śląska bądź Opolszczyzny). Bez krzywdzących uogólnień – niefart chciał, że akurat z nimi przyszło nam lecieć, bo przeca nie wszyscy tacy są i nie ma znaczenia, z jakiego regionu Polski pochodzą. Ot, incydent. No i oczywiście, bez hipokryzji – nie zrobiłoby to na mnie tak złego wrażenia bądź wręcz nie zauważyłbym tego wcale, gdybym był jednym z tych pijanych. To się wie.

12 godzin lotu nad Atlantykiem. Dłuuugo. Podchodzenie to lądowania to raczej ulga i radość na mocno wyczekiwane wyjście na zewnątrz samolotu, niźli obawa przed nieudanym posadzeniem maszyny na ziemi. Skąpe, zmęczone oklaski dla kapitana za bezbłędny manewr. Zawiła procedurami i papierkowością droga do wyjścia z lotniska. Widać mój wygląd nie wzbudza zaufania, bo po tej przesadnie zbiurokratyzowanej drodze zaliczam macanko przez strażników granicznych, kepisz oraz rozmowę o wwożonych dragach i łeponach. Mają oko na taki typ przybysza, jaki ja reprezentuję i mówi się trudno. Dziewczyny już dawno po kontrolach, a ja wiszę na kolejnych bramkach. Eh. Dużo tu coś ludzi  zaangażowanych w przyjęcie gości. Jak się potem okaże, w Meksyku w ogóle dużo ludzi zaangażowanych w cokolwiek.

Beznamiętne ‘welcome’ na powitanie od celniczki i równie beznamiętne ‘bienvenidos’ na moje odejście. Na co słyszy ode mnie także ‘bienvenidos’. Na jej ‘witamy’ moje ‘witamy’. Musiała mnie zapamiętać jako kompletnego kretyna. No i tu jasnym staje się, że ja hiszpańskiego ni w ząb i nie zadałem sobie trudu nawet, by choć parę słów i zwrotów sobie przyswoić [bywało śmiesznie z tego powodu, czasem żenująco, generalnie wielkie dzięki Marciu i Elizko za językowe wsparcie, buen trabajo:]

Wymieniamy walutę, ponoć na lotnisku kurs jest najkorzystniejszy, jak zapewnia przewodnik [i nie myli się, nie dodaje jednak, że warto się pofatygować w głąb wielkiego skądinąd lotniska, by znaleźć kurs zdecydowanie lepszy, niż na jego obrzeżach]. My dostajemy po 12,90 pesos za dolara i 17 pesos za euro. Kupujemy bilety na legalną taksówkę, która wiezie nas na dworzec autobusowy.

Strasznie ciasno tu jeżdżą. I na pozór kpią sobie z przepisów, zajeżdżają drogę, wciskają tam, gdzie miejsca prawie nie ma. A jednak jadą, nieśpiesznie, ale płynnie. Bez fakofek i awantur przez opuszczone szyby. Dla mnie niesamowite! No i te nieszczęsne kierunkowskazy. Taksówkarz użył ich aż raz podczas półgodzinnej podróży. Widać to zbędny gadżet.

W poczekalni dworca autobusowego pierwsze obrazki prawdziwego Meksyku. Brzydcy, nieszablonowi, przerysowani ludzie [określenie ‘przerysowani’ Marcie bardzo przypadło do gustu, hm]. Starszawa baba z workiem cebuli. Tak, właśnie baba, a nie starsza pani. Pewnie nie sprzedała warzyw w mieście i zapyla z nimi do domu w wiosce pod  stolicą…

Dostajemy po butelce wody i kanapce w łapę przy wejściu do autobusu. Miło. Po niespełna czterech godzinach śpiącej podróży zawijamy do Moreli. Fernando, lokals, wyjeżdża po nas na dworzec i wiezie do hotelu. Jeszcze tylko pewien nocny marek pod hotelem próbuje nawiązać z nami rozmowę. Pyta, jak jest ‘buenas good night’ po polsku? 'Dobranoc', słyszy w odpowiedzi. Zabawny gość.

Ponad dobę w drodze. Wystarczy, jak na raz.