Podróż ten pierwszy raz - Meksyk! - "opalanie"



2009-02-10

Ten dzień przeznaczamy na opalanie. Tak postanowiliśmy i tak będzie. Po słabym śniadaniu z zaspanym kelnerem i daniami, które były w karcie, a których nie było w kuchni (idealny początek dnia), wybieramy się poleniuchować na plaży. Umościliśmy się na piasku, Marta czyta na głos kontrowersyjne artykuły o życiu z „Wysokich Obcasów”. I co? I przyszły wielkie, ciemne chmury i spadł prawdziwie intensywny deszcz. Zwialiśmy do hotelu, na szczęście niedaleko plaży (w tym miasteczku wszystko jest po prawdzie niedaleko plaży). Przemokliśmy do suchej nitki. Czyli dobrze zaczętego dnia ciąg dalszy.

Ulewa przeszła, na plażę odeszła nam ochota, a i warunki jakby mniej sprzyjające się stały. Pojechaliśmy więc na wycieczkę do osławionego Cancunu. Wjechaliśmy w zonę hotelową i… załamka. Hotel na hotelu, same największe, światowe marki, molochy ogromne, oczywiście podane w ekskluzywnym sosie. Na chodnikach – pustki. Przywożą tu tych bogatych-biednych wczasowiczów autokarem prosto z lotniska, a ci spędzają tu tydzień czy dwa, nie wyściubiając nawet nosa poza hotel, by potem wrócić autokarem na lotnisko. Dlatego biedni ci turyści. A wśród znajomych błyszczą pewnie przechwałkami, że urlop w Meksyku. Co oni tam z prawdziwego Meksyku widzieli…

Trafiliśmy na kawałek ładnej, nie należącej do żadnego z hoteli, plaży i zabawiliśmy tam chwilę. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Morze tak, morze siak, klimat, chwytanie nieuchwytnego. Oczy zachwycone, zdjęcia pewnie tego nie oddadzą.

Dziwna to mieścina ten Cancun. Wyludniona, choć ulice zatłoczone samochodami. Bez rynku, nawet bez głównych ulic. Playa del Carmen to smutne miasto (paradoksalnie, bo dla wielu jawi się rozrywkowo i wesoło), ale Cancun to kompletna, iście żałobna porażka. Pojechaliśmy na mercado, targowisko. Jedyne niby ciekawe miejsce. Nie podreptaliśmy długo, bo towary co najmniej nieciekawe, ceny maksymalnie przesadzone, a sprzedawcy wyjątkowo natrętni. Zawinęliśmy się zatem czem prędzej i chwilę potrwało, nim znaleźliśmy właściwą drogę do powrotu (zwyczajowo już kompletny brak drogowskazów na ulicach, żadnego przy tym punktu odniesienia, by się określić w terenie, eh).

Wstąpiliśmy na małe co nieco do Starbucksa (ale obciach! być w Meksyku i iść do amerykańskiej sieciówki, psssst). Wpadliśmy też do supermarketu opodal. Miałem złudne nadzieje na fajne pamiątki z Meksyku po przystępnych cenach, tymczasem był to zupełnie europejski supermarket ze wszystkim, tylko nie z tym, na czym najbardziej mi zależało. Na wywóz kupiłem jedynie ekstrakt do michelady, którą tak tu polubiłem [po powrocie okazało się, że ta sklepowa jest do  niczego, a i picie michelady w klimacie innym niż meksykański to też małe nieporozumienie, za co rodzinę i przyjaciól trochę przepraszam;/]. I tyle. Za to do bieżącej konsumpcji kupujemy wino o niezwykle dla nas kontrowersyjnej, ale i ciekawej, specyficznie lokalnej nazwie Sangre de Cristo – Krew Chrystusa. Niedobre ono było mocno, jak się później okazało. Słodkie, jak (za przeproszeniem w tym kontekście) diabli! Fuj.

No i jeszcze jedna rzecz – bardzo dobrze, że deszcz nas z plaży za dnia przepędził. Wiatr wiał wtedy przyjemny, chłodził wybornie, a przecież słonko robiło swoje. Przypaliło nas niezgorzej, co zobaczyliśmy i poczuliśmy wieczorem, a byłoby tragicznie, gdyby pogoda sprzyjała i na plaży zabawilibyśmy dużo dłużej. Niebiosa jednak czuwają…

Kolacja pod postacią znakomitego jedzonka z grilla (wziąłem jagnięcinę), internet, kawa z oxxo, zamawianie przez telefon wycieczki na jutro i inne typowe, wieczorne rytuały.

  • p1110348
  • p1110353
  • p1110354
  • p1110356
  • p1110358
  • 50220 - Cancún opalanie
  • p1110364
  • 50222 - Cancún opalanie
  • 50223 - Cancún opalanie
  • 50224 - Cancún opalanie
  • p1110375
  • p1110387
  • 50227 - Cancún opalanie
  • p1110391
  • p1110392
  • p1110396
  • 50231 - Cancún opalanie
  • p1110406
  • p1110408