Podróż ten pierwszy raz - Meksyk! - harce z delfinami



2009-02-11

O poranku Elizka dogrywa przez telefon szczegóły naszej wizyty w delfinarium. Wybieramy opcję ‘adventure’, czyli program średni z trzech do wyboru. Koszt – 99 i tym razem już nie pesos niestety, lecz dolarów amerykańskich. Śniadamy w pobliskiej, bardzo lokalnej klimatem knajpce z bardzo lokalnym kelnerem/szefem/kucharzem. 3 w 1. A po prawdzie niezwykle sympatycznym facetem w białym kitlu, który zagadywał nas przyjaźnie, gdy czekaliśmy na posiłek, a w pewnym momencie zapuścił radio, w którym leciała typowo jukatańska muzyka, jak nam objaśnił, i zaczął radośnie pląsać po „restauracji”. Bardzo zabawny i pocieszny widok. Lokal odwiedzali praktycznie tylko miejscowi. Zamawiali, odbierali i znikali z daniami na wynos. Do domu, do pracy? Trudno powiedzieć. Bo była to wszakże kuchnia raczej, niźli restauracja. Niemniej zjedliśmy na miejscu, suto i tanio. Ciekawe, że nie było menu w formie karty, a tylko kolorowa rozpiska na ścianie bez podanych cen. No ale nie mogło być drogo. I nie było. A na prośbę o rachunek przyszła do nas po prostu kucharka i powiedziała nam, ile mamy zapłacić. I już.

Pakujemy się do auta i w drogę. Jeden patrol policji przy drodze, drugi i nagle… chłopcy radarowy! Namierzyli nas!!! Przyzwyczajony do widoku policjantów przy szosie, podświadomie założyłem, widząc ich dobrze z daleka, że to kolejna zwykła kontrola policyjna, tem bardziej, że akurat był to czas wzmożonych porwań dla okupu i innych przestępstw w pobliskim Cancunie, stąd naturalnym, że patroli wiele. Tzn. jeszcze więcej, bo na ogół i tak bardzo dużo. A tu niespodzianka. Przekroczyliśmy dopuszczalną prędkość! Nota bene, Marta bardzo chciała zobaczyć kontrolę od środka, zostać przez policję skontrolowaną, no i los chciał, że mieliśmy po temu niepowtarzalną sposobność.

Zjechaliśmy grzecznie na pobocze. Meksykański, wątły policjant zaczął rozmowę z Martą, bo ona biegła w hiszpańskim, co nie dziwi, gdy się mieszka od lat w Barcelonie. Żadnego wysiadania z auta, dialog odbywał się na siedząco, przez uchylone okno z mojej strony. Policjant przywitał się nieoczekiwanie uściśnięciem dłoni (!), zażądał papierów, pokazał odczyt z radaru. 105 km/h. O 25 za dużo na tym odcinku. No właśnie. Jestem absolutnie pewien, że tyle nie jechaliśmy. Żadne tam głupie tłumaczenie się to z mojej strony, tylko absolutny fakt. No chyba, że prędkościomierz Pointera przekłamywał. A to raczej wykluczone. Radar musiał być kręcony, co najmniej 10 km/h dodał. Bankowo. No ale z radarem nie będę dyskutował. Tem bardziej, że hiszpańskiego nie znawszy.

Policjant zaczął długi i nudny wywód. Że mandat to 1300 pesos, że musi zabrać prawo jazdy, że do odebrania będzie w Playa del Carmen i to absolutnie nie dzisiaj i że tam się załatwia resztę formalności. I podkreślał, i powtarzał, że to strasznie, ale to strasznie dla nas uciążliwe, a że pewnie chcemy jechać dalej to jest to w tej sytuacji rozwiązanie dla nas zupełnie niekorzystne. Modził i modził, aż w końcu to z siebie wykrztusił, choć jego intencje były przejrzyste od początku akcji. Kasuje od nas na miejscu połowę wysokości mandatu, oddaje dokumenty i możemy spokojnie jechać dalej. No. Trzeba było tak od razu. Ale ok, scenka została odegrana. Daje chłopu 700 pesos (ok. 175 zł) i naturalnie ruszamy bez problemów w dalszą drogę. Oczywiście zapłaciłem za święty spokój, a nie za wykroczenie.

Stawka była, rzecz jasna, wygórowana i obowiązywała niczego nieświadomych turystów. Wieczorna rozmowa Marty z Fernando dała na trochę wiedzy w tym zakresie. Szkoda, że po fakcie, ale w końcu za niewiedzę się płaci. Czasem dosłownie. No więc jest tu tak, że normalnie za tego typu wykroczenie płaci się ok. 300 pesos, lecz faktem jest, że bardzo dużo tu formalności do załatwienia i najwcześniej nazajutrz prawko można odebrać. Walnął więc chytry policjant 1300 pesosków, miast 300, by nas przestraszyć i dobrze w efekcie zarobić (jak na tutejsze warunki – bardzo dobrze!) i odwieść nas od zamiaru załatwiania sprawy drogą legalną. I faktycznie zawiłą.

Z drugiej strony dowiedzieliśmy się też, by olać mandat za złe parkowanie, jaki dostaliśmy wcześniej. Tutaj zwyczajem jest, że policja odkręca i zabiera tablice rejestracyjne za takie wykroczenie. Trzeba mandat uiścić, bo jazda bez tablic to prawdziwe kłopoty. Mandat zresztą śmiesznie niski, bo często w wysokości 20-30 pesos (5-8 zł), ale biurokracji po drodze dużo, no i bez tablic jeździć się nie da. To zabieranie tablic to sposób na nielicznych bogatszych, którzy z premedytacją parkują tam, gdzie jest to niedozwolone, a tak niewysokie mandaty to dla nich żaden wydatek.

Bardzo to pouczająca przygoda z policją była. Pokazała nam jej pracę od praktycznej strony. Doświadczyliśmy tego, o czym dobrze wiedzieliśmy, ale do tej pory tylko wiedzieliśmy – że tutaj panuje wszechobecna korupcja. A ponoć im wyższy szczebel, tym gorzej. Eh.

Dyskutując o tym zdarzeniu, dojechaliśmy do nowo postawionego, od podstaw zupełnie i to ledwie przed paronastoma chyba laty miasteczka Puerto Aventuras. Nieprzytomny i przestraszony boy w eleganckim uniformie przy szlabanie wjazdowym pokierował nas tak, że pobłądziliśmy dłuższą chwilę. Miasteczko wybudowano na potrzeby turystów. Domy i mieszkania do kupna i do wynajęcia, rezydencje, jachty w marinach, skutery wodne w przystaniach, sterylna czystość i porządek.

Znajdujemy w końcu ośrodek i rozglądamy się po nim, bo czasu jeszcze nieco do seansu nam zostało. Delfiny! Pierwsze wrażenie to takie, że małe one jakieś. Zawsze wydawało mnie się, że to stworzenia dużo masywniejsze. Ale fajniutkie za to nad wyraz. W basenach opodal są też słonie morskie (mało ruchawe), uchatki (niezwykle energiczne i sympatyczne i wciąż łakome) i lew morski. Świetna miejscówka z niezwykłymi atrakcjami. Wejście i focenie za darmo.

Zakładamy kamizelki asekuracyjne, udajemy się na krótkie szkolenie i schodzimy z instruktorką do wody. Pływają z nami delfinki Christina i Luke. Są prześwietne. Bardzo łase na rybki z kieszeń instruktorki. Nadzwyczaj posłuszne i absolutnie bezbłędne w wykonywanych poleceniach. Fascynujące.

Kolejka do indywidualnej zabawy i poszczególnych trików nieco trwa, wszak w grupie jest kilkanaście osób, ale jestem dziwnie podniecony i radosny i czas płynie szybko. Sztuczki to kolejno całuski w policzek i w usta od delfina, pływanie na jego podbrzuszu, unoszenie delfina na rękach, no i niesamowite płynięcie na desce boogie, podczas gdy delfin pcha z ogromną siłą moją stopę, dając niesamowity napęd. Tu się czuje fantastyczną siłę tych zwierzaków. Przyspieszenie zgoła jak na motorze, a silnik żywy, wyjątkowo inteligentny i zupełnie niecodzienny. Dostajemy też maski, by móc zobaczyć zachowanie delfinów po wodą. Machamy rękami, a one cieszą się zabawnie i wydają piskliwe, szczebioczące odgłosy. Superoza! Jeszcze machają płetwami na pożegnanie i niezapomniany program się kończy…

Oglądamy też musowo film nakręcony podczas naszego seansu, ale nie jest on na tyle świetny, byśmy chcieli go kupić. O bajońskich sumach nawet nie wspominam. Ale daję się skusić na pamiątkowe zdjęcie zrobione przez obsługę (za aż 12 dolarów). Elizka (nazywana przez instruktorkę Melisą:) nie miała na tyle dobrych ujęć, by było warto taką pamiątkę sobie sprawić.

Ok. Jedziemy do Valladolid i zostajemy tu na nocleg. Rano pojedziemy do Rio Lagartos obserwować ptaki, czyli przyrodniczych atrakcji ciąg dalszy. W to mi bardzo graj!

Jeszcze tylko wieczorne zakupy w dziwacznym miejscu, sklepie-hurtowni, brudnej i zabałaganionej, ale obleganej przez klientów. I spacer po parku z gejami. Miło.

Dziewczyny dorzuciły się do mandatu. Bardzo miło. W porządku są. Bez dwóch zdań.

  • 50276 - Puerto aventuras harce z delfinami
  • p1110421
  • p1110428
  • p1110430
  • 50281 - Puerto aventuras harce z delfinami
  • p1110448
  • p1110449
  • 50284 - Puerto aventuras harce z delfinami
  • p1110466
  • 50286 - Puerto aventuras harce z delfinami
  • p1110505
  • p1110509
  • p1110517
  • p1110519
  • p1110523
  • _g1l8280
  • _g1l8287
  • _g1l8300
  • p1120198