Podróż ten pierwszy raz - Meksyk! - nad Karaibskim Morzem



2009-02-09

Spało się wybornie. A przez to długo. Potem trudno było znaleźć knajpkę ze śniadaniem w miarę przystępnej cenie na Fifth Avenue (sic! tak nazwano główny deptak w miasteczku, a my wylądowaliśmy po ciemku tuż obok niego). Brakuje mi coraz wyraźniej tego, do czego już przywykłem – meksykańskiej kolorowej biedy, sprzedawców z ręki, tuziemców pogodnych, dzieci ciemnoskórych i kolonialnej scenerii…

Policjant turystyczny na pytanie o spokojną plażę zaproponował nam miejscowość Puerto Morelos, w drodze z Playa del Carmen do Cancunu. Ponoć tę odwiedzaja raczej miejscowi, a to już dobry prognostyk. Wyjechaliśmy w samo południe. Nadłożyliśmy nieco drogi, bo super czytelne znaki drogowe (tak, jeśli czuć moją irytację, to jest to efekt zamierzony) wywiodły nas za daleko i trzeba było wracać.

Miasteczko faktycznie senne, niezatłoczone, o wiele sympatyczniejsze, niźli del Carmen. Namierzyliśmy hotelik Amor, w razie czego mamy gdzie przenocować, idziemy poszukać więc słynnych cabaňos, czyli domków z hamakami na morskim brzegu. Morze kolejny raz zachwyca. Spacerujemy wzdłuż brzegu z zacumowanymi łódkami. Malowniczo. Super przyjemnie. Nie znajdujemy jednak przy okazji spaceru niczego sensownego. Ewentualne hotele na zamianę z Amorem kosztują wiele. I to dolarów. Wracamy zatem do Amora.

Po drodze oglądamy niezwykłą jak na to wyciszone miasteczko akcję policji i pogotowia [nazajutrz aż pisali o niej w lokalnej gazecie, która też zresztą nie miała zbytnio o czem pisać i był to sensacyjny wręcz nius]. Jakiś biały leżał na jezdni, a wokół niego zadyma. To pieszego, który wtargnął na jezdnię potrącił nie jadący nawet zbyt szybko samochód. Złamana ręka i wszystko. Ale akcja nieproporcjonalnie rozdmuchana. Małe miasteczka... Wszędzie nieco podobne do siebie.

W hotelu de Amor niespodzianka! Okazuje się, że oglądane wcześniej pokoje są już zajęte. No tak. Trzeba było brać od razu… Niezrażeni jedziemy na poszukiwanie innego miejsca na nocleg. Zajrzeliśmy do jednego poleconego nam hotelu, ciepło, ale to jeszcze nie było to, nieco za drogo. Po drugiej stronie ulicy też był mały hotel, tam dziewczyny się dogadały i wynegocjowały 600 pesos za pokój. Bierzemy go na dwa dni. Kul. Basen jest znowu :)

Robimy wypad na plażę i choć dzień chylił się ku zachodowi, poleżeliśmy godzinkę na fajniutkim, drobnym, białym piasku. Jedzonko w świetnej, lokalnej knajpce rodzinnej, co prawda dość prymitywnej i z ubogim menu, ale za to z sympatyczną obsługą i dobrym klimatem. Dostajemy świeżutkie i pyszne dania przygotowane na naszych oczach.

Tu potwierdziła się moja obserwacja, że podstawowym sprzętem w meksykańskiej kuchni jest płyta grzejna. Jakakolwiek. Często o kształcie nieco wypukłym. Na niej przygotowuje się i tortille, i warzywka, i rzecz jasna mięsko. Wrzucane na patelnię w odpowiedniej kolejności dadzą w efekcie świetne danie.

Zgrałem zdjęcia w kafejce internetowej, właściwie trzeba było to zlecić chłopakowi i wrócić po odbiór płytki po godzinie. Mam duszę na ramieniu. Zależy mi, by się stracić zdjęć, a po takiej akcji kasuję przecież te na kartach. Lepiej więc, by były zgrane, jak należy. Płacę 70 $ (17,50 zł) za zgranie na dwie płyty. Sporo, ale wszystko wydaje się być ok.

  • p1110289
  • p1110293
  • p1110295
  • p1110303
  • p1110307
  • p1110308
  • 50208 - Puerto Morelos nad Karaibskim Morzem
  • 50209 - Puerto Morelos nad Karaibskim Morzem
  • 50210 - Puerto Morelos nad Karaibskim Morzem
  • 50211 - Puerto Morelos nad Karaibskim Morzem
  • p1110327
  • p1110331
  • 50214 - Puerto Morelos nad Karaibskim Morzem