Podróż ten pierwszy raz - Meksyk! - piramidy... Coba i Tulum



2009-02-08

Żegnamy szybko, sprawnie i bez cienia żalu obskurny pokoik hotelowy w Valladolid. Jeszcze tylko śniadanie typu ‘szwedzki stół’ za 60 pesos (15 zł) i pakujemy się do autka. Troszkę kluczymy po mieścinie przy wyjeździe ze względu na brak drogowskazów. Tankujemy do pełna za 300$ (S z jedną kreską to peso, w odróżnieniu od S z dwoma kreskami, czyli dolarów amerykańskich), więc równowartość 75 zł. Bacznie przy tym zwracamy uwagę, czy licznik dystrybutora jest wyzerowany i czy obsługa nie robi przekrętów. Ostrzegał na przewodnik i Fernando, że to tutaj często się zdarza. Odnieśliśmy zresztą wrażenie, że nas też chcą walnąć, od razu bowiem doskoczyło do nas dwóch pracowników (gdzie jeden jest normą, ale tylko jeden) i jeden z nich zaczął głupio zagadywać, że skąd, że dokąd i co tam w ogóle (przy czym kompletnie nie zważał na nasze odpowiedzi), a drugi w tym czasie kręcił się nerwowo przy wyświetlaczu dystrybutora skutecznie go zasłaniając. No ale nie z Polakami takie numery. Zatankowaliśmy, jak trzeba, spytaliśmy o drogę i jazda!

Jedziemy drogą wolną od opłat i jest ona co najmniej bardzo przyzwoita. Nawierzchnia ok., ruch niewielki, nie za wiele topes w kilku przejeżdżanych przez nas wioskach. Dojeżdżamy do parkingu (40$) w Coba i zapuszczamy się w  las w poszukiwaniu piramid.

 

Wiele tu wycieczek. Ryksze i rowery na wejściu na obszar piramid. Przewodniki uprzedzały, że obszar do przemierzenia jest dość duży, więc bierzemy po rowerze (30 $ - 7,5 zł) i zapuszczamy się w głąb gęstwiny. Piramidy, bądź raczej ruiny po nich, malowniczo porozrzucane po lesie, lecz oczywiście nie robią już wielkiego wrażenia. Nawet fotografować nam się już specjalnie nie chce. Dojeżdżamy za to do naprawdę wysokiej piramidy (najwyższej ponoć w regionie), na którą można się wspiąć. Tabliczki ostrzegają, że na własne ryzyko. Korzystamy, jak wszyscy, z tej możliwości i po chwili napawamy się wspaniałym widokiem soczyście zielonej gęstwy leśnej i lazurowego nieba.

Pedałujemy później po lesie docierając do kolejnych ruin i rebusów, tzn. wielkich tablic kamiennych (nagrobkowych?) z wyrzeźbionymi postaciami. Samemu trudno było się domyśleć, co na obrazku, ale na szczęście obok stały tablice z rysunkami, co dany obiekt przedstawia. Jeśli ktoś ma ochotę na zabawę, można próbować doszukiwać się odzwierciedlenia tego, co na rysunku w tym, co na pierwowzorze. My nie mieliśmy.

Mamy dużo czasu. Jest czternasta. Jedziemy więc zgodnie z planem do Tulumu, nadmorskiej warowni Majów. Tu czeka nas znowu kontakt z morzem i znowu oczarowanie. Woda przy brzegu ma niezwykły, turkusowy kolor. Przepiękna sceneria, wprost nadmorski raj. Odnoszę wrażenie, że urokliwość tego zakątka odciąga uwagę większości od samych ruin Majów. Sam się zresztą na tym przyłapałem. Niemniej kombinacja tych dwóch elementów – wspaniałej, przymorskiej scenerii i świetnie zachowanych, z pietyzmem odrestaurowanych ruin twierdzy Majów – pozostawia niezatarty ślad w pamięci. Zaiste, warto zobaczyć.

Złapał nas przelotny deszczyk, przez moment całkiem intensywny. Ok. Zachwyty zachwytami, a tu czas pomyśleć o obiadku i noclegu. Spodziewamy się, że wokół będzie kolorowo, hotel na hotelu, piękne plaże jak okiem sięgnąć i typowo nadmorski blichtr. A tu masz! Wyjeżdżamy z Tulumu i kilometry betonowej drogi, ściana lasu po obu stronach drogi hotele tylko ekskluzywne, wyglądające z drogi tak nieprzystępnie, że aż strach zatrzymać się i o pokój za rozsądne pieniądze pytać. Od razu widać, że czekają tu na kasiastego turystę.

Przystajemy w wiosce Akumal, która jest na mapie, a która w rzeczywistości wydaje się być wioską-widmo. Kilka sklepów, ze dwa hotele i parę niezwykle drogich knajpek. Postanawiamy jechać do Playa del Carmen z nadzieją na większy wybór miejsc do noclegu. Posilamy się tylko nieco, kupujemy w markecie drobiazgi (bardzo chciałem kupić pamiątkowe buteleczki z mezcalem i robakami w środku, ale w niedzielę alkoholu nie sprzedają, fak…) i jedziemy dalej. Do Playa del Carmen docieramy dobrze po zmroku. Pierwsze wrażenie – jest dobrze. Duże miasto, więc nie będzie problemu z noclegiem. Drugie wrażenie pozytywne już dużo mniej – drogo tu jak siusiak! Ceny właściwie wszędzie podawane są w dolarach i nic dziwnego. Na ulicach tylko biali i na ogół anglojęzyczni. Meksykanie, o ile w ogóle, to tylko obsługa i nieliczni miejscowi. Mega to turystyczna miejscowość, choć lepsze określenie to ośrodek przemysłu turystycznego. Podobnych odczuć spodziewam się w Cancunie, miejscowości, która powstała w latach siedemdziesiątych i od początku pomyślana była jako nadmorski kurort.

Znajdujemy względnie tani hotel El Elegant i zostajemy w nim na noc. Jeszcze nocny myk nad morze (uwielbiam morze nocą!). A tam plaża na kilka ledwie metrów szerokości. Hotele i knajpki tak mocno wtargnęły na plażę, że do spacerowania i opalania za dnia został naprawdę tyci skraweczek. Ulice tętnią życiem, knajpki pełne wczasowiczów, atmosfera świnoujska czy mielnieńska ze szczytu sezonu, muzyka z krążka albo na żywo, otwarte mimo późnej pory sklepy z tandetnymi pamiątkami, etc. Trzeba stąd wiać!

  • p1110110
  • p1110114
  • 50179 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110125
  • 50181 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110135
  • 50183 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110149
  • p1110150
  • 50186 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110163
  • p1110173
  • 50189 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110189
  • p1110190
  • p1110204
  • 50193 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • 50194 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110227
  • p1110239
  • p1110247
  • 50198 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • 50199 - Playa del Carmen piramidy Coba i Tulum
  • p1110274
  • p1110288
  • dsc02504
  • _g1l7943
  • _g1l7983