Podróż ten pierwszy raz - Meksyk! - piramidy łans egen



2009-02-07

Po nader skąpym, choć odwrotnie proporcjonalnym do obfitości, drogim śniadaniu odbieramy auto. Procedura przebiega sprawnie i szybko. Autko ma tyle rys i zadrapań parkingowych, że pan wynajmujący uczciwie na sylwetce samochodu w protokole postawił mnóstwo kropek, by to zaznaczyć. Odjeżdżamy pod hotel, idziemy po bagaże i zastajemy… MANDAT za szybą! Pięć minut nas nie było i masz – mandacik za złe parkowanie. Zresztą nieświadome, ale cóż, niewiedza nie usprawiedliwia. Okazuje się, że przy krawężniku pomalowanym na żółto nie można urządzać postoju. No siusiak! Pierwsze koty jazdy po Meksyku za płoty. Nieźle się zaczyna. Niezrażeni (uregulujemy rzecz po powrocie do Meridy) ruszamy w trasę. Świstek nie daje jednak spokoju. Marta dzwoni do właściciela wypożyczalni, by on objaśnił coś niecoś, co i jak się załatwia, a ten na to, że luz, że mamy piętnaście dni na załatwienie sprawy i trudno oszacować wysokość mandatu. No dobra.

Autko jest sprawne, dobrze się prowadzi, nie dobija na nierównościach i nie zgrzyta, czego bardzo się obawiałem, bo topes i garbów tu wiele i pewnie szlag by nas trafił w trzeszczącym aucie po krótkim czasie. Jedyny duży minus to spartańskie wyposażenie. Po prawdzie nic, prócz klimatyzacji. Żadnego radia, elektryki, dodatków. Kompletny golas. Na szczęście z dziewczynami nie da się nie rozmawiać, więc gawędzimy radośnie całą drogę.

Kierowcą trzeba być w meksyku bardzo czujnym. I to ze względu na innych, i ze względu na znaki. Tych ostatnich na drodze zdecydowanie za mało (nie sądziłem, że kiedykolwiek będę na coś takiego utyskiwał) i często w ostatniej chwili orientuję się, że trzeba skręcić czy zmienić pas. Oznaczenie drogi jednokierunkowej czy zakaz wjazdu nie istnieją, więc bardzo łatwo gdzieś wjechać pod prąd. Że daną drogą można pojechać informuje malutka, często kompletnie niewidoczna brązowa tabliczka z białą strzałką.

O zasadzie prawej strony czy pierwszeństwa z prawej zapomnij. Odniosłem wrażenie, że mam pierwszeństwo, gdy jestem w ruchu, a kierowcy na przecznicach stoją bądź wolno dojeżdżają. Przy czym to tylko wrażenie. Wszyscy jeżdżą na pamięć albo na czuja. Trzeba dużej nieufności wobec innych i zimnej krwi, by spokojnie pokonywać skrzyżowania. Z drugiej strony trzeba też zdecydowania. Jak już jedziesz, a inni hamują – to jedź! Nie ma większego sensu postępować według ścisłych zasad drogowych albo być uprzejmym. Jesteś w ruchu – to w nim pozostań, zatrzymałeś się – jesteś looser i narażasz się na często nadużywane tu klaksony.

Dojeżdżamy do Chichen Itza płatną autostradą. Drogo na Jukatanie – 71 pesos (18 zł) za kilkadziesiąt kilometrów autostrady. W innych częściach Meksyku to ledwie 31 pesos, no ale w końcu jesteśmy na turystycznym Jukatanie.

Przy parkingu mnóstwo autokarów i aut osobowych. Ludzi w środku też niemało, na szczęście rozlewają się po dużym obszarze kompleksu. Wejściówka (niech żyje turystyczny Jukatan) – 111 pesos! (28 zł) W cenę wliczony wieczorny pokaz light&sound i nie ma opcji kupna biletu taniej, a bez tej atrakcji. Taaaa. A tak przyzwyczailiśmy się do 51 pesos za wejście do jakiegokolwiek obiektu… Dużo coś o pieniądzach ostatnio piszę, ale pobyt na Jukatanie sprawił, że zaczęliśmy baczniej zwracać uwagę na nasze prywatne budżety. Bo raz, że drogo, dwa że ja zacząłem mieć pokusę przywiezienia nieco dolarów z powrotem do kraju, by wymienić po wyjątkowo wysokim kursie, jaki w Polsce nieoczekiwanie nastał. Ale nadal nie będziemy sobie niczego odmawiać. Wczasy to wczasy. Choć my raczej na wyprawie, niż na wczasach.

Piramidy jak piramidy. Nie pierwsze takie w Mex widzieliśmy i nie ostatnie, więc na kolana nie rzucają. Niestety, na żadną wspiąć się nie można i to jest duża nowość i zawód. Ponoć zdarzały się wypadki, że jacyś biedacy spadali ze stromych schodów. Względy bezpieczeństwa. A mnie tego wchodzenia mocno brakuje. No trudno…

Za to był ciekawy plac tysiąca kolumn. Pierwsza taka konstrukcja, która w Meksyku widzieliśmy. I dobrze zachowane reliefy i rzeźby. Teren przyjemnie rozległy. Upał na granicy komfortu i przegięcia. Widoczki piękne. Wielu nieodzownych w takim miejscu sprzedawców i stoiska wzdłuż głównych traktów. Ceny ‘jukatańskie’. Wprawdzie kupiłem koszulkę za 80 pesos (20 zł), ale już skórzana ozdoba (serweta?), która kupiłem w Palenque za 100 pesos, tutaj kosztuje pesosów 300. I to dwukrotnie mniejsza. Oczywiście trzeba negocjować, bo spokojnie można zbić ćwierć czy nawet 1/3 ceny. No ale i tak ceny wyjściowe pod kątem bogatych turystów z np. USA. No i oczywiście zachęty typu ‘one dollar’ czy ‘almost free’ lub często w naszym języku ‘tanio’ czy ‘dobra cena’. Przy czym, gdy już chcesz kupić koszulkę za ten ‘one dollar’ to okazuje się, że tyle płaci się za jeden obrazek na koszulce. A tych mnóstwo. Sympatycznie.

Po kilku godzinach spacerowania opuszczamy teren tolteckich i majskich piramid i jedziemy do miasteczka na obiad, by powrócić tu wieczorem na zapowiedziane widowisko. Zachwytu nie było. Ot zwykłe podświetlanie piramid różnymi kolorami i czytane po hiszpańsku (a puszczone z płyty, żadne tam live) fragmenty z biblii Majów. Bardzo to wszystko statyczne, nie klimatyczne, mało widowiskowe. Rozczarowania nie było, ale generalnie nie ma czego polecać. Jedziemy nocą już do Valladolid. Godzina drogi autostradą (oczywiście, że płatną).

Do hotelu wdepnęliśmy pierwszego z brzegu. W końcu przewodnik pisze, że i tak nie ma tu ich zbyt wiele, godzina na szukanie zdecydowanie za późna, cena za pokój dobra (400 pesos – 100 zł za trójkę), a my przecież i tak tylko na nocleg. Wielkie patio z basenem robi dobre wrażenie. Ale pokój to już zupełnie inne bajka. Zwłaszcza łazienka. Kibel bez deski, zraszacz zamiast prysznica, walący po nozdrzach fetorek. A w łóżkach materace pokryte jakąś ceratą i brak prześcieradeł. Tiwi za dopłatą 50 pesos. Z roztargnienia przekręciłem kran, bo kręciłem w drugą stronę, a to spowodowało mała powódź. Ale zawór bezpieczeństwa zadziałał. Została nam jednak mało sprawna umywalka. Właściwie nie mam wyrzutów sumienia, bo standard taki, że pożal się Boże. [a może to ten pokój był najgorszy na naszej wyprawie? Nie wiem już…]

Nocny spacer po niby rynku i zamykanym na resztę nocy parku ukazał nam nieatrakcyjna, wręcz brzydką prowincjonalność tego miasteczka. Jak dla mnie mieścina typu Wleń czy inna Sobótka, tyle że po meksykańsku. Piwko ze sklepu z  rodzaju familijnych, czyli 1,2 litra za 18 pesos (4,5 zł) na  poprawę nastroju i dobre zasypianie. Rozmowy o życiu, lektura o tym, co dziś zobaczyliśmy i planowanie drogi na jutro. I dobranoc.

  • p1100922
  • p1100923
  • p1100926
  • 50140 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • 50141 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • 50142 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • 50143 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1100940
  • 50145 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1100948
  • 50147 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1100971
  • p1100973
  • p1100975
  • 50151 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1100986
  • p1100988
  • 50154 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1100996
  • 50157 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1110007
  • p1110008
  • 50160 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1110018
  • 50163 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • 50164 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • 50165 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1110060
  • 50167 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • 50168 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1110073
  • 50170 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1110076
  • 50173 - Chichen Itza piramidy łans egen
  • p1110091
  • p1100997
  • dsc02493
  • _g1l7835
  • _g1l7873