Po szóstej rano jesteśmy w Meridzie. Noc względnie spokojna, choć trudno oczywiście mówić o wyspaniu w autobusie. Szybkie śniadanie na dworcu. Na podniesienie ciśnienia i otrzepanie z siebie resztek senności wpłynęła akcja, gdzie zniecierpliwiony pogoniłem turystę, który zasiedział się beztrosko (zasnął?) w jedynej w męskim baňo kabinie. Polskie przekleństwa muszą na obcych robić wrażenie, bowiem zadziałały natychmiast i z dobrym skutkiem.
Zakwaterowaliśmy się w hotelu Santa Lucia. Dostajemy pokój od ręki, nie musimy nic kombinować z bagażami, mimo że jesteśmy wiele godzin przed rozpoczęciem doby hotelowej. Dzień się dopiero zaczyna, spać nie ma kompletnie sensu. Decyzja – jedziemy nad morze, do Progreso nad Zatoką Meksykańską. Podróż taksówką miałaby kosztować 300 pesos (75 zł) w jedną stronę. Warto chwilę poszukać więc i popytać, bo koniec końców jedziemy autobusem za 24 pesos w obie strony (6 zł).
Wioska słynie z tego, że ma molo o długości ponad 2 km. Nie jest to jednak, tak jak oczekujemy, spacerowa konstrukcja typu molo w Sopocie, a długa, solidna, betonowa budowla, po której jeżdżą z wolna ciężarówki obsługujące morskie cargo.
Za to morze jest niezwykłe, a plaża piękna i przyjazna. Woda ma kolor zgoła inny, cieplejszy niż Bałtyk czy inne morza Europy, a jasny piasek, palmy i zmyślne, kryte bananową (?) strzechą wiaty sprawiają, że miejsce to jawi nam się niczym widoczek z kartki pocztowej. Pelikany dają przykuwające uwagę szoł polegające na polowaniu na ryby poprzez nabranie wysokości, a następnie gwałtowny atak dziobem w morską wodę i efektowny nur w falach. Łakome mewki polują za to na bułki i ciastka od turystów. Są tak zdeterminowane, że potrafią chwycić kąsek w locie, a nawet jeść z ręki. Nie mogłem się oprzeć. Kupiłem jakieś słodycze u sprzedawcy z ręki i akcja! Cudowna, niepowtarzalna rzecz – karmić mewy z ręki. Wybornie mi to zrobiło na duszy. No i fajne zdjęcia dziewczyny pstryknęły.
Wiatr był za to nieznośny, niósł drobinki piasku, które smagały po ciele dając wrażenie ostrego peelingu. Za ciepło też nie było. A jednak nie mogliśmy sobie odmówić przyjemności poleniuchowania na usianej mnóstwem małych muszelek plaży.
Wracamy do Meridy. Przechadzka po tym eleganckim mieście prowadzi mnie do wniosków, że to miasto zbyt europejskie. Nie ma w nim tego fajnego, iście meksykańskiego klimatu, który był w innych, także przecież mocno turystycznych miejscowościach. Dużo białych, mało Indian z towarami z ręki, brak ogródków przy restauracjach, drożyzna i przesadna schludność. Za to dużo turystów (spotykamy znowu dużą wycieczkę z Polski) i dopasowanie klimatu miasta pod kątem ich potrzeb. Jakoś tak zbyt sterylnie. W głębi Meksyku atmosfera była zdecydowanie inna. Pewnie mniej higieniczna, ale autentyczna. Dla mnie lepsza.
Po długich naradach i odwiedzinach kilku wypożyczalni aut (na szczęście skupionych na jednej ulicy), wybieramy volkswagena pointera (czyli europejskie polo) na nasze autko na kolejny, ostatni etap wyprawy, czyli podróż po Jukatanie, najbardziej uturystycznionej części Meksyku. Wybór trochę trwał, bo jak to w życiu bywa, każda kolejna poznawana przez nas oferta okazywała się być lepszą od poprzedniej. Zatem po zachętach przebiegłego Araba namawiającego nas na ciekawą Jettę za 5400 pesos i odmowie przez telefon zarezerwowanego już Atosa (tutaj Chevroleta, nie Hyundaia) bierzemy meksykańskie Polo za 4250 pesos na dziewięć dni (po ok. 350 zł od osoby). Co ważne – z ubezpieczeniem 0%, mimo że wszędzie wciskano nam ubezpieczenie 5% lub 10%, czyli odpłatność za szkody do wysokości 5 lub 10% wartości auta. A my mamy absolutny spokój i nawet stłuczka czy obrysowanie furki nie spowodują wyczyszczenia naszych kieszeni. Ok. Dziewczyny piją drinki w knajpie, a ja wracam do hotelu, by to napisać.