Wyprowadzamy się z hotelu i zostawiamy bagaże w agencji turystycznej, w której kupiliśmy wycieczkę do wodospadów. Tak nam zaproponował operator tejże agencji, wielki Meksykanin o posturze sumoki, do którego Marta nie mogła podejść nie zanosząc się śmiechem. Po prostu bardzo osobliwie wyglądał w otoczeniu zwyczajnych, przy nim bardzo małych rzeczy.
Busik przyjechał, o dziwo, punktualnie. Po drodze dobieramy pasażerów, aż zrobił się komplet, a w naszym zgodnym odczuciu właściwie nadkomplet. Tem bardziej, że akurat do nas dosiadł się hiszpańskojęzyczny młodzieniec, który potwornie… no, brzydko pachniał. Marta niezwykle cierpiała z tego powodu. Zresztą inni pasażerowie takoż. Taaa…
Pierwszy wodospad – Misol-Ha – to wspaniały twór natury. Piękny, rozległy i wysoki wodospad, który można podziwiać tak z przodu, tradycyjnie, jak i niejako zza ściany wody, spod nachylonych skał, którymi wiodła dróżka wzdłuż całej długości wodospadu. Pierwszy w życiu raz miałem sposobność zachwycać się wodospadem z tej niezwykłej perspektywy. Wyborne widoki!
Dochodzimy do miejsca, gdzie za dodatkowe 10 pesos wypożyczamy latarki i wchodzimy do do groty, brodząc po kolana w potoku po to, by zobaczyć jeszcze jeden, podziemny wodospad. Niby latarki coś tam oświetlają, ale mroki tak gęste, że czasem zdarza się grzmotnąć głową w skały. Po kilkudziesięciu metrach ukazuje się nam oczekiwany wodospad. Wielki nie jest, ale otoczenie, w jakim osadzon sprawia, że warto go zobaczyć.
Zmieniamy konfigurację w autobusie, by najwrażliwszych odseparować jak najdalej od pana Pachnidło i krętą, nie da się ukryć – przyprawiającą o mdłości, drogą dojeżdżamy do kolejnego małego cudu natury. Wodospad Agua Azul to właściwie seria przepięknych, rozległych kaskad, w których woda spienia się i grzmi, a w spokojniejszych miejscach ma rzeczywiście, zgodnie z nazwą, niebieskawy odcień. Na zwiedzanie mamy trzy godziny wolnego czasu i faktycznie odcinek rzeki jest na tyle długi, że wędrówka jego brzegiem zajmuje nam tyle właśnie czasu. Przy kaskadach alejka z małymi stoiskami z pamiątkami, maskami, indiańską biżuterią, owocami i przekąskami i wszelką, zupełnie nas już nie zaskakującą, typową w takich miejscach oprawą handlową.
Aborygeni, którzy żyją z dobrodziejstw rzeki i przybywających tu turystów, korzystają też z rzeki jako źródła bieżącej wody. Co oznacza także, że pod wieczór kąpią się w tych pięknych okolicznościach przyrody. Traf chciał, że wyszedłem w drodze powrotnej zza drzew i oczom mym ukazała się kąpiąca się młoda Indianka. Widok o tyle zaskakujący i uroczy, co krępujący. Zdjęć nie będzie, bowiem w tej sytuacji po prostu robić mi ich nie wypadało. A szkoda…
Kawałek dalej wybiegła mi naprzeciw mała dziewczynka i prosiła o pięć pesos. Nie żeby tam za nic. Nie znam hiszpańskiego, ale wydedukowałem, że za zrobienie jej zdjęcia. Dobiłem targu i za wynegocjowane jedno peso udało mi się zrobić świetne, jedno z lepszych na tej wyprawie, zdjęcie małej modelki.
Z ciekawości smaków zafundowałem też sobie sok z kokosa z oprawionego przy mnie świeżego owocu z wsadzoną weń rurką. Wrażenie średnie, smak zupełnie inny niż ten znany z wiórków kokosowych. Spróbowaliśmy także małych, czerwonych bananów. Tu bez zaskoczenia, smak identyczny z klasycznymi bananami.
Zjeżdżamy nieprzyjemnie pokręconą drogą do Palenque. Autobus odjeżdża o 22, więc mamy jeszcze sporo czasu. Ładujemy się zatem do znanej już nam dobrze restauracji. I tu trafia się nieprzyjemny incydent. Sympatyczna skądinąd kelnerka dolicza servicio, czyli obsługę do rachunku. I dobrze. Ale nie mamy drobnych, dajemy duży banknot i czekamy cierpliwie na resztę. Skoro napiwek już w rachunku, to wypada resztę wydać, czyż nie?! Tymczasem kelnerka potraktowała to jako napiwek extra i sprawa była dla niej zamknięta, mimo że daliśmy wyraźnie do zrozumienia, że czekamy na resztę. Trzeba było interweniować. Wiadomo, Polak nie popuści. Nie o tę kasę w końcu chodzi, a o zasady. I dobrze. Pieniądze odzyskane. Ale niesmak pozostał.