Okrutnie głośne dzwony od rana. Pierwszy o 6.45, potem co kwadrans to samo. O tej mniej więcej porze i tak mieliśmy wstać, niemniej one skutecznie wytrząsnęły z nas resztki snu. Myślimy – przerypane mają ci Meksykanie, żeby tak co rano przy takich grzmotach dzień rozpoczynać. Ale chyba nie jest tak do końca, bowiem dzień dziś szczególny. Swięto Matki Boskiej Gromnicznej. A wiadomo, że Meksykanie to naród wielce religijny, więc i poranna kanonada dzwonów to chyba na tę okoliczność. Chyba…
Po wyjściu z hotelu odnoszę wrażenie, że dzisiejsze święto to prawie, a może i bez prawie, święto narodowe. Na zocalo głośno, jakieś marszowe rytmy w powietrzu, wielki ruch i poruszenie przy ozdobionych kolorowymi chorągiewkami kościołach.
Śniadamy w knajpce, która już wczoraj przypadła nam do gustu, bo i szybko, i z jakąś taką egzaltacją i atencją jesteśmy obsługiwani przez młodą, sympatyczną załogę. Niewspółmiernie wprost do zwykłej sytuacji, jaką jest zajście do restauracji na posiłek. Ale miło.
Bus do kanionu oczywiście się spóźnia. Dobre pół godziny. No ale spoko, ‘maňana’ rządzi w Meksyku i moim usposobieniem. Na miejscu jesteśmy po godzinie drogi. Potrzebę zwaną popularnie jedynką załatwiam w toalecie dla caballero do wielgachnej wanny z kafli. Cóż… Nie pierwszy w życiu raz.
Zakładamy kamizelki ratunkowe i w około piętnaście osób ładujemy się do dużej łodzi wyposażonej w dwa spore silniki. Ruszamy. Dziób unosi się mocno do góry, a łódka raptownie nabiera prędkości, rozbryzgując na boki spienioną wodę i wzbudzając solidne fale. Świetne wrażenie. Już wiem, co te dwa silniki potrafią. Na początku jakaś tam obawa, czy to aby nie za szybka jazda jak na taką krypę, ale wszystko działa znakomicie. Choć spostrzegam, że geriatrycy jakoś tak kurczowo trzymają siedzenia i w ogóle ze sobą nie rozmawiają, bo twarze zastygłe i szczeki zaciśnięte. Pęd jest niesamowity, zrywa czapki z głów.
Kanion staje się coraz głębszy, ściany rosną nam przed oczami. Mnóstwo orłów, kormoranów i innego ptactwa wodnego. Dopływamy do miejsca, gdzie pośród masy śmieci (straszny widok) wygrzewają się przy brzegu dwa całkiem pokaźne krokodyle. Cocodrilos, jak to mają w zwyczaju, w ogóle się nie poruszają. Za to poruszenie wśród gawiedzi niebotyczne. Faktm widok to niezwykły, jednak mnie bardziej poruszają i przerażają te śmieci wokół. Ech.
Kapitan łodzi stara się też wywołać głośnymi okrzykami żyjące przy rzece małpiatki, nie zjawiają się jednak, a słychać je ledwo ledwo. Dopływamy do dużej groty, gdzie co? Oczywiście ołtarzyk z Matką Boską. Skały wokół niego mają niespotykany, różowy kolor. Potem kolejna ciekawostka przyrodnicza – arbol de navidad, czyli drzewko bożonarodzeniowe. Piękna, wielka formacja skalno-roślinna. Robi duże wrażenie. Dalej ściana skalna w kształcie mordy goryla. Kanion wystaje ponad wodę miejscami na ponad kilometr wysokości. Imponujące!
Dobijamy do zapory, która oznacza koniec etapu i początek powrotu. Focimy zajadle pelikany, których wiele wygrzewa się na upstrzonych guanem pływających beczkach. Droga powrotna na pełnym pędzie. Yeah! El capitan statku robi kilka popisowych, gwałtownych zwrotów przy dużej prędkości. Dziadki bledną.
Trafiamy na jeszcze jednego cocodrilo, nieco bardziej ruchawego, machającego – przyjaźnie zapewne – ogonem. Dobijamy też do skał, wśród których kilkanaście metrów powyżej nas kryje się wielka sowa.
Wracamy na przystań i mam nieodparte wrażenie, że kilka osób oddycha z prawdziwą ulgą, mogąc postawić stopy na pewnym gruncie. Pakujemy się do przytomnie schłodzonego klimatyzacją autobusiku. Kierowca wiezie nas jeszcze do ładnej, choć nie wyjątkowo atrakcyjnej wioski Chiapa de Corzo. Dostajemy godzinkę wolnego czasu, jednak szybko okazuje się, że to nazbyt dużo, bo choć miejsce urocze, to nie bardzo jest co ze sobą w tym miejscu zrobić. Za to zaczyna dokuczać upał. Zjechaliśmy przecież z gór (kierowca twierdzi, że pokonaliśmy 1500 metrów deniwelacji) i klimat zrobił się duszny i gorący. Temperatura około 30 stopni, w słońcu autentycznie trudno wytrzymać.
Ok. Wracamy do San Cristobal (czyli w góry) i tu dla odmiany zimno. Zakładamy kurtałki. Po obiedzie w zaprzyjaźnionej restauracji ruszamy powłóczyć się nieco uliczkami tego przyjemnego, kolonialnego miasteczka. Długi, nieśpieszny spacer i fotografowanie. Dziewczyny mają małego hopla, szukają sklepu, w którym można kupić zwykłą czekoladę w tabliczkach. Trzeba przyznać, że to niełatwa sprawa. Niby mają tu wszystko, co w cywilizowanych krajach, a jednak popularnej czekolady nie uświadczysz. No Meksyk!
Za to sprawiamy sobie doskonałą czekoladę do picia. Jutro zrywka o 5.30 i cztery godziny autobusem do Palenque. Oj, będzie trudno o poranku…