Z wypożyczenia auta póki co nic nie będzie (za dużo sobie życzą @^&*/#yni za odstawienie auta na miejsce wypożyczenia), wiec jedziemy dalej autobusem. Ok. 4 godzin drogi. Jakąś bardzo drugą klasą. Ni kibla, ni telewizorów, ni kanapek i napojów na wejściu. Za to dużo klimatyzacji. Baaaardzo dużo. Tak dużo, że pierwszy raz od wielu dni założyłem polar. Dobrze, że był w podręcznym plecaku.
Patrzę na mijające nas auta i myślę o specyficzności tutejszej motoryzacji. Auta na ogół amerykańskie, choć w dużych zwłaszcza miastach, także marki europejskie. Tyle, że pod innymi, niż w Europie, nazwami. Skoda Octavia I to tutaj VW jakiś tam (wiem, że nieprecyzyjnie to naświetlam, bo wiadomo, że skoda to volkswagen teraz, ale tutaj w ogóle marki skoda nie ma). Taksówki to zwykle auta japońskie (nissan tsuru, czyli co po europejsku? sunny?), a w stolicy garbusy i hyundaie atosy oraz inne małe auta, na ogół trzydrzwiowe. Ciężko o nich powiedzieć, że są chociażby rodzinne, a co dopiero, że nadają się na taksówki. No ale nie w Meksyku. Postoje są tylko przy dworcach. Wszędzie indziej taxi łapie się z łapy na ulicy. Przez uchylone okno krótka rozmowa o cenie za kurs do wyznaczonego celu i wsiadasz bądź nie. Obcokrajowiec, który na obcokrajowca wygląda (co, gdy się jest obcokrajowcem, wcale nie jest trudne) i przystanie na chodniku, powoduje, że taksówkarze zwalniają i trąbią bądź mrugają światłami, pytając w ten sposób czy akurat taxi nie jest potrzebne.
Roboty na drodze nie są oznaczone żadnymi znakami, a zawsze dwóch facetów stoi z chorągiewkami na końcach odcinków robót. I ostrzegają nadjeżdżających. I regulują ruch. I na ogół nie są tam wcale potrzebni ze zdroworozsądkowego punktu widzenia, bo roboty całkiem na poboczu, a ruch co najwyżej umiarkowany. Ale machają nieustannie i na tym polega ich praca. Przez cały boży dzień. Niby fajnie, bo robota niemęcząca, ale w spiekocie i nudzie do sześcianu nie wygląda już tak fajnie, że tylko pozazdrościć.
I jeszcze pociągi drogowe. Wielkie ciężarówy które ciągną dwie długie przyczepy naraz. Normalny widok na bezkresnych drogach Meksyku.
Po dwóch godzinach jazdy dojeżdżamy do jakiegoś przystanku pośredniego i mamy pięć minut na rozprostowanie kości, szybkie zakupy i siusiu. Dosiada się kilkanaście osób i jedziemy dalej. Zupełnie dla mnie nieoczekiwanie Meksyk pokazuje nowe swe oblicze. Góry. Takie raczej Sudety, niż Tatry czy Alpy, niemniej jednak widoki są przepiękne. Z aparatem gotowym do strzału patrzę z zachwytem na to, co za oknem.
Autobus sunie mozolnie drogą, którą widać z trudem wytyczono i zbudowano pośród tych pięknych pagórów. Co jakiś czas sielski obrazek stada owiec, kóz i czego tam bądź wypasanych przez pasterza na bardzo skąpych, spalonych słońcem łąkach. Do zestawu przydrożnych sprzedawców dorzucam jeszcze sprzedawców plastikowych TIR-ów dla dzieci.
Okazało się, że jechaliśmy pięć godzin, dłużej niż zakładaliśmy, jednak podróż była autentycznie przyjemna, bo piękne widoki. Mimo niedostatków w komforcie podróżowania.
Dobijamy do Oaxaca (mówi się jednak Łachaka, szkoda, bo Łasiakę łyknęliśmy gładko i została nam w głowach). Jedziemy (za grosze oczywiście) taksówką do rynku i stamtąd wyruszamy z walichami na poszukiwanie noclegu. Jak to w życiu bywa, wbrew założeniom nie jest łatwo znaleźć tani i przyzwoity hotel w pobliżu zocalo. Niedługo potem okazuje się, że w Oaxaca nie jest w ogóle łatwo znaleźć tani hotel. Jeśli coś w dobrej cenie napotykamy po drodze, to okazuje się, że standard tak niski, że tylko dla w ogóle niewybrednych (o dziwo, nawet nie dla mnie) lub nieprzywiązujących wagi do choćby minimum estetyki. Szczegóły pominę.
Trafiamy na ulicę pełną różnorakich hoteli (tu, w Meksyku, jest tak, że przedstawiciele jednej branży organizują się zwykle w jednym rejonie, np. są rewiry sklepów komputerowych, hoteli, warsztatów, itp.; jedynie ‘farmacias’ czyli niby-apteki są naprawdę wszędzie). Właściciel jednego z hoteli dał dobrą cenę na wejściu (500 pesos za trójkę, czyli niewiele ponad 40 zł od osoby) i zaprezentował pokój. Schludny, duży, ale przytulny. Bierzemy go na dwie noce. Najlepszy standard, jak do tej pory, spotkaliśmy w stolicy. Tutaj mamy pokój największy i całkiem fajny za cenę nisko sezonową. [po wyprawie okazało się, że to był chyba najlepszy pokój, w jakim mieszkaliśmy]
Spacer po mieście i rekonesans w sprawie wypożyczenia auta. Okazuje się to przedsięwzięciem duuuużo droższym, niż zakładaliśmy, więc na razie zostajemy przy opcji ‘autobusy’. A biesiadowanie w rynku staje się nieco uciążliwe ze względu na oferujących co i rusz swe towary sprzedawców z ręki. Grzebienie, bluzki, łyżki, kwiaty, ozdoby, święte figurki świętych i bóg wie, co jeszcze. Wieczorne szwędanko i zjazd do fajnego hotelu.