Podróż The American Dream - Cz. 9 No more meat



2007-06-14

Podróż po Teksasie zakończyłam 2 godzinną jazdą w okropnym korku na lotnisko Dallas Fort Worth International. O dziwo, okazało się, że przy odprawie biletowej nie ma żywego ducha i szybko mogliśmy, pozbywszy się butów, pasków od spodni i fiszbinów ze staników, przejść do naszego wyjścia. A tam niespodzianka – na wyciągnięcie ręki, a raczej obiektywu, naprzeciwko okna, przy którym usiedliśmy stały aż DWA Jumbo Jety, jakby czekając, aż przyjdę z moim nowym obiektywem. W jednej ręce dzierżąc truskawkowe frappuccino (stałam się zagorzałą fanką Starbucksa), a w drugiej aparat doczekałam się startu niestety tylko jednego z nich, bo wezwali naszą małą grupę (tylko 3 uczestników z tłumaczką, reszta podzielona jeszcze na pół, poleciała w dwa inne miejsca) do odlotu do Des Moines. Lot był okropny, amerykańscy piloci w ogóle nie umieją latać, trzęsą samolotem, jakby chcieli zrobić z pasażerów bitki wołowe. Siedziałam koło Robina, który swoją arystokratyczną angielszczyzną, widząc przerażenie w moich oczach, powtarzał w kółko, że wszystko będzie fine. Usiłował się ze mną założyć, ile czasu będzie trwał start, ale i tak by wygrał, bo się upierałam, że wieczność, a trwał tylko 32 sekundy. Podczas następnego lotu postara się zapewne o inne miejsce, ale tym razem był bardzo miły. Miłym akcentem był także dość długi przelot wzdłuż rzeki Missouri, która z powietrza nie wyglądała tak majestatycznie, jak w piosence i nie było widać wigwamów Indian na jej brzegu, ale i tak prezentowała się ładnie i egzotycznie.

Des Moines to dość duże i rozległe miasto, położone nad rzeką o tej samej nazwie, stolica kukurydzianego stanu Iowa. Przypomina mi bardzo Kurytybę. Jest tu znacznie chłodniej, dziś było tylko 29 stopni Celsjusza, co przy wilgotności 45% i wspomnieniu Teksasu wydaje się miłym chłodkiem. Jeśli hotel w Waszyngtonie wspominał czasu wojny secesyjnej, to ten na pewno pamięta pierwszych osadników. Robin twierdzi, że jest urządzony w stylu angielskim i muszę mu wierzyć, bo nigdy nie nocowałam w żadnym angielskim hotelu. Robin zresztą też nie, ale widocznie się zna. Klimatyzacji nie ma, ale jakimś cudem w pokoju jest jakieś 17 stopni i da się żyć.

Aby miło zakończyć dzień, Robin i ja postanowiliśmy odwiedzić Kapitol (tutejszy, nie planowaliśmy ponownej wycieczki do stolicy kraju). W hotelu powiedziano nam, że to tylko kilka przecznic, jakieś marne dwie mile i zaoferowano nam podwózkę, na co jako wyrafinowani turyści skrzywiliśmy się z niesmakiem, twierdząc, że Amerykanie jeżdżą samochodem nawet do toalety. Po drodze okazało się, że to aż 18 przecznic i wielki plac, ale odwrotu nie było i musieliśmy iść nogami. Kapitol to budowla niesamowita i z urody i dostępności – można wejść nie tylko do budynku, ale także do gabinetu gubernatora, że nie wspomnę o sali posiedzeń Rady Stanu i przepięknej bibliotece. Dziwne było, że można zwiedzać pomieszczenia w czasie godzin pracy, ale widocznie jest to szeroko przyjęte, bo nikt się nie oburzył, a nawet zapraszali nas głębiej. Ku mojemu rozczarowaniu gubernatora nie było, ale rozmawialiśmy na temat konstytucji stanu Iowa z sekretarzem Rady Stanu. Największe wrażenie zrobiła na mnie biblioteka, Robin twierdzi, że bardzo podobna do tej w Oxfordzie, i znów muszę mu uwierzyć na słowo, bo tam nie byłam. Trzy piętra książek otoczone przepiękną ażurową balustradą i prowadzące na nie schody. I ten zapach starych woluminów!

Wracając wstąpiliśmy do chyba jedynej w Ameryce herbaciarni, niestety Robin nie skosztował swojego Earl Greya, bo wyjąc ze śmiechu wylał go na trotuar. A ja tylko usiłowałam powtórzyć z angielskim akcentem słowo „squirrel”. Ciekawe, czy by się tak śmiał, jak bym mu kazała powiedzieć „chrząszcz”. Życie jest niesprawiedliwe, bo jak mawia najlepsza z moich ciotek we Francji nawet kucharka mów po francusku.

Dziś skończyły się nasze pół dniowe wakacje i zaczęły nowe spotkania. Pierwsze w Departamencie Rolniczym stanu Iowa pozwoliło zapoznać się bliżej z szalenie ciekawymi procedurami dotyczącymi biotechnologii na poziomie nie federalnym, a stanowym. Zaraz potem odwiedziliśmy redakcję miejscowej gazety, „Des Moines Register” i rozmawialiśmy z chodzącą kopalnią wiedzy na temat rolnictwa Iowa, a zwłaszcza roli kukurydzy w historii stanu, czyli redaktorem działu rolniczego.

Po przyjeździe do hotelu dostaliśmy program na jutro – zaplanowano wizytę na fermie ŚWIŃ!! Aaaaa!

  • Jumbo w Dallas