Podróż The American Dream - Cz. 8 More and more countryside and… meat



2007-06-12

Wczorajszy dzień zaczął się miłym akcentem – burmistrz Dziury Wielkiej, czyli Sherman, Teksas zaprosił nas na śniadanie w barze „U Molly”. Podano owoce i coś na kształt hamburgera, tylko zamiast bułki zwykłej było ciastko francuskie, a zamiast mięsa wołowego był bekon, jajko sadzone i roztopiony ser. Smak, powiedziałabym ciekawy. Do tego kawa z termosu. To, że musieliśmy zapłacić po 8 dolarów uważam za szczegół nie wart wzmianki.

Po śniadaniu odwiedziliśmy miejscowy sąd, gdzie na prawdziwej amerykańskiej sali sądowej, z miejscem dla ławy przysięgłych, stołami dla obrony i oskarżyciela i dwiema flagami, przyjął nas sędzia tego okręgu. Ale zamiast o prawie opowiadał o swoim ranczu, ponieważ jest okolicznym potentatem hodowli wołowiny metodami ekologicznymi, co sprowadza się mniej więcej do tego, że bydełko pasie się na łące, a jak jest susza, albo zima, to dokarmia je genetycznie modyfikowaną kukurydzą. Tyle zrozumiałam z jego przydługiej przemowy (jako sędzia ma władzę nad zebranymi na sali sądowej), bo jak wszyscy Teksańczycy mówił nie otwierając ust.

Cały pobyt w północnym Teksasie stoi pod znakiem jazdy autobusem. Prawie cały czas spędzamy na autostradach, wielokrotnie się gubiąc (widocznie mapy nie są w Ameryce znane), jeżdżąc po drogach bocznych i zupełnie pobocznych, od jednego miasteczka do drugiego. Wszystkie wydają się takie same, ale we wszystkich stanowimy wydarzenie na skale międzynarodową. Tłumy wylegają na ulice, poklepują po ramieniu, pytają, jak nam się podoba w Teksasie (a uważny czytelnik zna już odpowiedź na to frapujące pytanie). Tak też było i dzisiaj – odwiedziliśmy miasteczko Munster, założone przez osadników z Niemiec. Miasteczko to ma Main Street i… nic poza tym. Na ulicy tej znajduje się sześć sklepów z pamiątkami. I supermarket (Meat Market), który zwiedziliśmy, ponieważ na jego zapleczu działa regularna rzeźnia. Ubranych w specjalne stroje ochronne zaprowadzono nas najpierw do specjalnego pomieszczenia, gdzie krowy się delikatnie mówiąc pozbawia życia. I to mi wystarczyło, lekko zielona na twarzy i z absolutnym popłochem w oczach oddaliłam się samoistnie. Kolejne etapy „meat processing”  odpuściłam sobie, ale nikt nie namawiał.

Z rzeźni zawieziono nas, cztery razy gubiąc się po drodze, na sąsiednią ulicę, na lunch z merem miasteczka Munster. Oczywiście każdy za siebie płacił, to jest Ameryka.

Kolejnym punktem programu w „mięsnym stanie Teksas” była kolejna rzeźnia, ale niewiele o niej mogę powiedzieć, bo nie wysiadłam z autobusu, za co w nagrodę dostałam czapeczkę.

Myślałam, że już nas tego dnia nic ciekawego nie spotka, ale po długiej podróży, wielokrotnej zmianie koni i tankowaniu litrów wody ognistej do przenośnej lodówki, znaleźliśmy się na ranczu prawdziwego teksańskiego ranczera. Ma on tyle ziemi, że jakby chciał ją objechać za swojego życia, musiałby kupić samolot. Hoduje oczywiście krowy, zatrudnia prawdziwych kowbojów na prawdziwych koniach. I tu spotkała nas miła niespodzianka – jeden z kowbojów, Chris, zrobił specjalnie dla nas specjalny pokaz zaganiania bydła do zagrody. Chris miał prawdziwy kapelusz kowbojski, prawdziwe buty z cholewami, prawdziwe ostrogi i najprawdziwszego konia. Pokaz był niesamowity, to co on robił, a co właściwie robił na jego rozkaz koń, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Szkoda mi tylko tej młodej jałówki, zapędzonej w kozi róg. Pokaz ten wart był męczarni w rzeźni. Po wizycie gospodarze zaprosili nas na podwieczorek, podano lemoniadę w jednorazowych kubkach i ciasteczka owsiane serwowane na serwetkach. Po krótkiej rozmowie gospodyni powiedziała, że jeszcze pewno długa droga przed nami na następne spotkanie i nie będzie nas zatrzymywała.

Dzień zakończył się miłymi zakupami w Wal-Marcie – dżinsy za 15 dolców, a skórzane byty za 11. Żyć nie umierać.

Jako, że założenia wizyty w Teksasie opierają się na tym, że mamy poznać, jak się produkuje w tym stanie mięso, dziś rano odwiedziliśmy kolejną rzeźnię, tym razem ogromy kombinat mięsny, produkujący mięsne przysmaki z różnych zwierząt na cały kraj. Na początku to nawet nam się podobało, bo na dworze upał przechodził wszelkie pojęcie, a w środku fabryki panował miły chłodek, ale im dalej w lasy tym było zimniej i zimniej, aż niska temperatura spowodowała szczękanie zębami. Na szczęście w biurze czekała na nas gorąca kawa, bo nie wiadomo jak ta wycieczka by się skończyła.

W porze lunchu zaprosili nas do siebie przedstawiciele Austin University – byli na nim także zaproszeni goście: mer miasta Dziura Mała, przedstawiciele lokalnych władz i organizacji. Znów byliśmy gwoździem programu. Lunch – 12 dolarów.

Gdy wieczorem wybieraliśmy się na proszony grill do przedstawicielki rady miasta Sherman, pełna obaw wzięłam ze sobą pełny zielonych portfel. Do tej pory amerykańska gościnność przejawiała się właśnie tak – zapraszali, a potem kazali za siebie płacić. Na szczęście tym razem okazało się, że w ramach „Home hospitality” płacić nie trzeba. Przyjęcie było bardzo przyjemne, steki wołowe z grilla, jak przystało na teksańskie przyjęcie, były wyśmienite, choć amerykańskim zwyczajem podane na plastikowych talerzach.

Jutro lecę do Des Moines, Iowa. Trzymajcie kciuki.

  • Muenster - Main Street
  • Prawdziwy cowboy
  • Austin College - Wright Campus Center