Podróż The American Dream - Cz. 10 Rekord pobity



2007-06-16

Nie pożegnałam jeszcze gościnnego stanu Iowa i nie mniej gościnnego Des Moines. Nie chcą nas Iowianie jakoś wypuścić. Siedzę na lotnisku już 6 godzinę, a jeszcze będę siedzieć dwie. Rekord lotniskowy zostanie dziś pobity – w Rio de Janeiro siedzieliśmy tylko 6 godzin. Odlot do Denver dopiero o 19.00, tak że w Bozeman będę koło północy, nie wiem, czy zdążę się wyspać przed jutrzejszą wycieczką do Yellowstone. No cóż, za cudze błędy przychodzi nam czasem zapłacić.

A było to tak: wylot z Des Moines zaplanowany był na godzinę 11.20 w sobotę. Przyjechaliśmy na lotnisko z dwugodzinnym wyprzedzeniem, jak zawsze zresztą, żeby mieś czas na wszystko, łącznie z fotografowaniem samolotów. Na lotniskach krajowych jest tzw. „self check”, który polega na tym, że wkłada się do automatu podobnego do bankomatu, kartę kredytową lub paszport, lub kartę klubową linii lotniczych, a komputer sam wyszukuje nazwisko i drukuje kartę pokładową oraz banderole na bagaże. Ułatwia to i przyspiesza pracę. Niestety okazało się, że nie ma ani Robina ani mojej rezerwacji w komputerze, są za to pozostałe dwie. Obsługa także nie mogła znaleźć, okazało się, że ktoś anulował nasze rezerwacje, zostawiając dwie pozostałe. Nic nie pomogło, że mieliśmy bilety, rezerwacji nie było i już, lecieć nie możemy. Telefony alarmowe do Departamentu Stanu nie odpowiadały (ładny mi alarm), nikt nie odpowiadał także w firmie, która organizuje z ramienia DS nasz pobyt. W końcu nasza tłumaczka dodzwoniła się do wysokiego szczeblem urzędnika w DS, który wreszcie podjął decyzję, że mamy zapłacić za nasze bilety czekami podróżnymi, a DS nam zwróci (800 dolców każdy). Jednakże okazało się, że pracownica lotniska nie może sprzedać nam biletów, za które zapłacić mieliśmy czekami, żądała karty kredytowej. Zaparliśmy się z Robinem zadnimi łapami, że karty kredytowej nie mamy i mieć w najbliższym czasie nie będziemy. W tym czasie tłumaczka dodzwoniła się do naszych opiekunów, którzy mieli zadzwonić do firmy podróżniczej, która po podaniu numeru karty kredytowej tychże opiekunów, kupi nam ponownie bilety on-line. Jednakże okazało się, że jeśli nie dostaniemy kart pokładowych pół godziny przed odlotem to lecieć nie możemy. Do końca była nadzieja, że firma podróżnicza zdąży kupić te bilety, liczyły się minuty, pracownica lotniska dzwoniła nawet do wejścia do samolotu, żeby na nas poczekali, ale niestety procedura kupna się przedłużała i nie zdążyliśmy. Tylko Jelka ze Słowenii poleciała, nasza tłumaczka przebukowała swój bilet na nasz lot (jej bagaże poleciały wcześniejszym, co na naszych lotniskach jest nie do pomyślenia). Tak więc siedzimy na lotnisku, nic się nie dzieje, samoloty nie lądują, ani nie startują i zaraz zacznę wyć z nudów. Dzięki Bogu (a raczej Rodzinie) za notebook.

Już jestem tak znudzona, że nie chce mi się nic więcej pisać. Dodam tylko, że byliśmy na fermie świń, tak czystej, że można było jeść z podłogi. A prosiaczki były słodziutkie, że tylko łyżkami je jeść. Na koniec zostaliśmy ugoszczeni w kuchni właścicieli lemoniadą, drugim po coca-coli napojem narodowym Amerykanów, oraz zupełnie nie zjadliwymi ciasteczkami. Wszystko na stojąco, ale mile i sympatycznie.

Jutro Yellowstone, mam nadzieję spotkać misia Yogi.

 

PS. Na lotnisku w Des Moines można kupić tornado w butelce