Podróż The American Dream - Cz. 7 Countryside



2007-06-10

Dziś niedziela i mimo zaproszenia konferansjera wczorajszego koncertu, nie udaliśmy się gremialnie do najbliższego kościoła, ale na zwiedzanie okolicy, a przede wszystkim rancza znajomego ranczera. Czekały już na nas osiodłane konie, a cowboy (ciut podstarzały) podzielił całe towarzystwo na dwie grupy. Sama się zaliczyłam do grupy minus jeden (wiem, jak wygląda koń i do czego służy), była też grupa zaawansowana (wiedzieli, gdzie przód, a gdzie tył). Dostałam konia o wdzięcznym imieniu Desty (nie mylić z  „destiny”) i na tym jego/jej wdzięczność się kończyła. Bestia wiedziała, że nie umiem nią kierować i z wrodzoną jak mniemam złośliwością ocierała mnie o wszystkie krzaki, im bardziej kolczaste, tym lepiej. I wlokła się w ogonie całego towarzystwa, co z kolei nie jest moją cechą wrodzoną. Wszelkie próby pogonienia zwierzęcia kończyły się ostentacyjnym prychaniem. I tak lekko ze sobą walcząc przejechałyśmy przez dość duży kawałek pięknego stanu Teksas, czyli jakieś trzy kilometry, a cała przejażdżka trwała blisko godzinę. Nawet nie macie pojęcia, o istnieniu jakich mięśni ja nie miałam pojęcia. Najbardziej doskwierały mi te w stopach i… to tam też są mięśnie? A jeśli ktoś będzie narzekał na moje zdjęcia robione z autobusu, niech spróbuje fotografować z grzbietu konia. Ma to jedną tylko zaletę – jest wysoko. Do konnej fotografiki trzeba mieć cztery ręce – jedna kurczowo trzyma się łęku siodła, druga tego kawałka liny, szumnie nazywanej wodzami, trzecia i czwarta dzierży aparat. Aha, zapomniałam o piątej, odgarniającej gałęzie tak szczodrze przez Desty dostarczone. Ale udało się, przeżyłam, i koń też.

Potem, gdy grupa zaawansowana oddaliła się kłusem (Desty została chyba za karę na ranczu) były dalsze zajęcia w podgrupach – rzucanie jajkiem w partnera, skoki w workach, rzucanie lassem i krępowanie wózka na zakupy, a na koniec fotografowanie się w strojach z epoki (niestety nie rozszyfrowałam, jakiej). Chociaż z Holendrem Markiem ponieśliśmy sromotną klęskę w rzucaniu jajkiem, a w skakaniu w worku zajęłam zaszczytne przedostanie miejsce (na trzech startujących, a było 96 F), tak w rzucaniu lassem byłam niepokonana. Trochę gorzej wyszło krępowanie wózka, bo się bydle broniło, ale i tak wygrałam i odeszłam w laurze zwycięzcy. Do stroju przekupki kategorycznie zażądałam broni, jako niezbędnego elementu, dopełniającego mój wizerunek kobiety z dzikiego wschodu, więc dostałam prawdziwego zabawkowego kolta. Cowboy chciał mi wcisnąć także flaszkę, ale uznałam, że jest za mała i odpuścił. Na koniec sfotografowałam także triumfalnie wracającą grupę zaawansowaną i ledwie żywa opuściłam gościnne ranczo (po zapłaceniu 25 dolarów wykupnego).

Historię lunchu opuszczę, bo nie chcę się powtarzać – dużo i niezdrowo.

Popołudnie spędziliśmy nad jeziorem Texoma, a raczej zbiornikiem zaporowym, bo w Teksasie naturalnych jezior nie ma. Zbiornik jak zbiornik, duży i niegłęboki, a woda brudnawa. Ciekawie było natomiast na jego brzegach, gdzie spotkałam motyle i ptaki, a także takie coś, co na mój widok zrobiło minę „Zjeść, nie zjeść, oto jest pytanie”. Nie zjadło. Zostało sfotografowane, czego dowód dołączam. Ciekawe jest to, że zbiornik leży na granicy stanu Teksas i Oklahoma i jeśli ktoś chce wędkować, a jest to popularny sport w tej okolicy (zaraz za krępowaniem byka i jedzeniem na akord), musi wykupić licencję aż w dwóch stanach.

Jutro rano idziemy całą grupą na proszone śniadanie. Ciekawe, co podadzą do jedzenia, bo jeśli jajecznicę, to ucieknę z krzykiem.

O czym Wasz teksański korespondent donosi z siodła

  • Jazda po teksańsku
  • Desty
  • Ssssnake