Czy ktoś z Was był kiedyś w saunie? Na pewno nie raz, ale tylko kilka minut za jednym razem. Nigdy 12 godziny, czyż nie? Grozi to poważnymi uszkodzeniami ciała i rozumu. Cóż, dzisiaj w Waszyngtonie przeżywaliśmy od rana do późnego wieczora saunę – grubo ponad 40 stopni Celsjusza i bardzo duża wilgotność. Poruszać się można było tylko wolno, powietrze chwytać małymi haustami. Koszmar, a to przecież jeszcze nie lato. Klimatyzacja często odmawiała posłuszeństwa i tak się dusiliśmy na naszych spotkaniach. Metro zmieniło się w piekarnik, za wyjątkiem pociągów, w których był miły chłodek. Jedynym ratunkiem były sklepy z klimatyzacją, ale to nie było nam dane. Wieczorem przyszła krótkotrwała burza, nie przynosząca niestety ulgi.
Metro w Waszyngtonie jest bardzo dobrze zorganizowane, dociera do różnych strategicznych punktów, jeździ często i jest niedrogie. Na stacjach są automaty do kupna biletów (wydają resztę z banknotów), na których podana jest cena biletu do stacjo docelowej. Stacja niedaleko mojego hotelu nazywa się Foggy Bottom - przejażdżka do Kapitolu kosztuje 1,35 $, a do Pentagonu i Arlington – 1,45 $.
Wczoraj wspięłam się dwukrotnie na szczyty władzy – przed południem odwiedziłam Senat, a po południu wdrapałam się na Capitol Hill. Wycieczka do Senatu była bardzo pouczająca. Otóż od kilku dni odwiedzamy różne instytucje rządowe, zajmujące się mniej lub bardziej bezpieczeństwem żywności. Za każdym razem czułam się, jakbym wkraczała do Fort Knox – sprawdzanie paszportu i wizy, patrzenie głęboko w oczy, wypytywanie a po co, a gdzie, a do kogo, a na jak długo. A na końcu prześwietlanie bagażu i przechodzenie przez dzwoniące bez przerwy bramki. Nasza 13 osobowa grupa potrzebowała co najmniej 15 minut na wejście do każdego z tych budynków. Spodziewałam się, że w budynku Senatu, po którym chodzi m. in. Hilary Clinton w kompanii pozostałych 99 Senatorów Stanów Zjednoczonych (po 2 z każdego stanu), będzie najgorzej. Wkraczamy więc zwartą grupą do budynku zbudowanego na początku zeszłego stulecia, każdy z paszportem w ręce, a tu niespodzianka. Do Senatu może wejść każdy, jest to budynek publiczny, obywatele muszą mieć możliwość swobodnego kontaktu ze swoimi przedstawicielami i jak się dowiedziałam, szczodrze z tego korzystają. Oto prawdziwe oblicze demokracji. Budynek pamięta lepsze czasy, windy jeżdżą jak chcą (jak to windy), wyposażenie z epoki Wielkiego Kryzysu, ale czuje się w nim Historię.
Po południu, korzystając z pięknej pogody, postanowiłam po raz kolejny podejść do fotografowania Kapitolu i biblioteki Kongresu. O godzinie 18.00 słońce było tak silne, że nie można było wytrzymać bez okularów przeciwsłonecznych. Białe marmury Kapitolu i budynków go otaczających biły po oczach. Tym razem jednak się udało, choć nie do końca, bo budynek biblioteki Kongresu, ciekawszy wewnątrz niż na zewnątrz, był zamknięty, a nie wspomnę już o Kapitolu, na którego zwiedzanie od środka należy się zapisać z tygodniowym wyprzedzeniem, przedstawiając nienaganny życiorys do szóstego pokolenia wstecz. Odwiedzić Biały Dom jest jeszcze trudniej, zwłaszcza niemożliwe jest przejście frontowego trawnika, nie nadepnąwszy na któregoś z agentów Secret Service, kryjących się wśród źdźbeł trawy. Szkoda, że nie wiedziałam wcześniej, że większość z nich będzie okupowała dachy domów w Gdyni w związku z wizytą prezydenta Busha w Polsce, może łatwiej byłoby się przemknąć.
Dzisiaj zapragnęłam odetchnąć ciut od wysokich progów władz USA i odwiedziłam centrum handlowe. Jeśli ktoś narzeka na centra handlowe w Warszawie, to nie wie co mówi. Wyobraźcie sobie Arkadię, albo inne Złote Tarasy, dwukrotnie mniejsze, ale z potrojoną liczbą odwiedzających, z których każdy za punkt honoru postawił sobie przekrzyczenie kolego. Do tego mieszające się zapachy z licznych barów szybkiej obsługi, muzyka dobiegająca ze sklepów i do domu daleko – koszmar! Sklepy takie same, jak w Warszawie, a ceny amerykańskie. Zanim wyszłam zniesmaczona, postanowiła zjeść obiad. Tym, co dostałam po zamówieniu JEDNEJ porcji można by z powodzeniem obdzielić 3 osoby i każda by się najadła. Nie lubię marnować jedzenie, ale tym razem musiałam wyrzucić ponad 5 dolarów, bo nie byłam w stanie tego zjeść. Gdzie to się mieści w tych ludziach, to nie wiem. Wcale się już nie dziwię temu, o czym pisałam poprzednio. Amerykanie nie są grubi, bo zjadają dużo GMO, ani są grubi bo zjadają dużo za dużo i do tego tłusto. Dzięki Bogu za bary sałatkowe!
Jutro czeka mnie ciężki dzień, lecę do Dallas w Teksasie. Organizatorzy zapowiedzieli oprócz programu oficjalnego, także wiele atrakcji, jak rodeo, czy jazda konna dla chętnych (oczywiście jestem chętna), będę miała znowu o czym pisać. Trzymajcie kciuki za moją bezpieczną podróż.
Do zobaczenia w Teksasie, stanu, który do 2003 roku miał własną ambasadę w Londynie!